Czy poprawność polityczna zabija kino? Bunt wykluczonych

(…) społeczeństwo nigdy nie jest niczym innym jak prawdziwym labiryntem ograniczeń.
James Baldwin, Zapiski syna tego kraju

„Poprawność polityczna” to grząski temat. Przedzierając się po jego bagnistym terenie, ukształtowanym zarówno z racjonalnych postulatów (w tym wątpliwości), jak i bezmyślnych czy złośliwych uproszczeń, nietrudno utknąć na mieliźnie. Taką mielizną będą choćby dyskusje z osobami, które nie chcą dyskutować, obrażone na standardy etyczne współczesnej popkultury, ale również paradoksy wynikające z samego wyznaczania granic tych standardów.

Prowadzenie rozmowy o „poprawności politycznej” jest trudne także z powodu osobliwej specyfiki samego terminu, niby neutralnie rzeczowego, a w gruncie rzeczy podstępnego, bo charakteryzującego się wymowną niejasnością, najczęściej stosowanego w formie zarzutu lub oskarżenia. To wyrażenie-zapalnik, jakże często skoligacone z wrogością i poczuciem wyższości przywołujących je interlokutorów, najwyraźniej uznających siebie za ostatnich orędowników „racjonalności” i „wolności słowa”.

Łatwo im się narazić, także w kinie. Przyczyną podwyższonej czujności, czy też reakcji alergicznej, może stać się sama ekranowa obecność przedstawicieli mniejszości etnicznych, religijnych czy seksualnych, a także historie świadomie zawężane do kobiecej perspektywy (kobiety, przypominam, stanowią połowę społeczeństwa), wątki emancypacyjne, treści proekologiczne, krytyka przemocy stosowanej przez mężczyzn czy nawet wprowadzenie do fabuły wyraziście łagodnych postaci męskich. W uwidacznianiu tego, co do tej pory zostawało na marginesie, podnoszeniu kwestii etycznych i rozszerzaniu popkulturowego obrazu o reprezentację i optykę grup dyskryminowanych, przeciwnicy i przeciwniczki poprawności politycznej dostrzegają zamach na obyczajowy status quo.

Uciekaj (2017, reż. J. Peele)

Wychodzi na to, że jedyna rzeczywistość, w której czują się komfortowo, to coś w rodzaju „normalności” białych heteroseksualnych mężczyzn, którzy – choć posiadają potężną reprezentację w kulturze – nierzadko nie widzą swojego przywileju i, niczym rozpieszczone dzieci, nie chcą zrobić miejsca innym (konsekwentnie też grymaszą, gdy wskaże im się tę prawidłowość). Zaproszenie do wyjrzenia poza własne (choć kreowane na uniwersalne) pole widzenia, skorzystania z okazji przekroczenia granicy płci, rasy czy orientacji, wyobrażenia sobie i zrozumienia doświadczeń dalekich od osobistego doświadczenia, wyjście poza monokulturowe, utrwalone wzorce czy fantazje – zostaje z fochem odrzucone.     

W krytyce poprawności politycznej chodzi oczywiście o coś więcej niż reprezentacja. Awantura toczy się również o reguły tego, co można pokazać i powiedzieć, z kogo żartować (albo kogo obrazić), o dowartościowywanie określonych grup i światopoglądów kosztem innych, o rewizje przeszłości, a także wracające z wyjątkową nachalnością „trzymanie się realiów historycznych”. Jako kinofilka zgodna co do potrzeby kontestacji wysłużonych schematów i opresyjnych porządków, ale oczekująca od kina czegoś więcej niż bezpieczne klisze i narracje, spróbuję zastanowić się nad powyższymi zarzutami. Zacznę od „fałszowania historii” jako przewiny wytykanej popkulturze podejrzanie wybiórczo.  

Czarny Bond

Bo czy nie jest tak, że twórcy kina i literatury od zawsze przeinaczają rzeczywistość (także w filmach i powieściach historycznych)? Można wręcz uznać, że żonglowanie faktami i fantazją to ich specjalizacja: odmładzanie i uatrakcyjnianie postaci dziejowych, przypisywanie im wyobrażonych cech charakteru, selekcjonowanie, dodawanie i dramatyzowanie wątków. Wiele z tych odkształceń zdaje się dla odbiorców dopuszczalnych, krytykowanych na różnym poziomie zaangażowania, czasem nawet niezauważanych, ale ten jeden – ciemniejszy kolor skóry w miejsce białego – budzi wyjątkowo żarliwy sprzeciw (wystarczy zajrzeć na filmwebowe forum miniserialu Anna Boleyn (2021), by zrozumieć, o co chodzi).

W tej swoistej panice rasowej gubi się elementarna kwestia: filmy i życie to dwa różne porządki, a popkultura to nie podręcznik do historii. Większość z nas ma tę świadomość – zasiadamy przed ekranem gotowi, by obcować z pewną kreacją, grą z prawdą (Kirsten Dunst w roli Marii Antoniny [2006, S. Coppola] jest na równi kreacją, co Jodi Turner Smith w roli Anny Boleyn). Co bardziej dociekliwi mogą poszerzyć seans o własny research, pozostali zamknąć temat i ruszyć dalej, nie grozi im żadna krzywda. Istotny pozostaje fakt, że manipulacje twórców mają ożywczy potencjał – pomagają naświetlić problem z nieoczekiwanej perspektywy, w ciekawy sposób odnieść się do współczesności, popchnąć do nietypowego myślenia. Z czasem mogą też uczynić popkulturę bardziej demokratyczną, zmienić oparte na podziałach przyzwyczajenia publiki.

Lament o prawdę historyczną to jednak tylko część wojny kulturowej. Gorzej, że dyskusja toczy się nawet o „prawdę fikcji”. Gdy przywołuję tę kwestię, z miejsca wyświetla mi się w głowie świetny brytyjski aktor Idris Elba w roli Jamesa Bonda, obiecujący wybór castingowy i reprezentatywny przykład – pogłoska o tym, że to właśnie on miałby przejąć schedę po Danielu Craigu, wzbudziła swego czasu ogromne, choć mało zaskakujące poruszenie. Tego typu przypadki wyraźnie obnażają kulturową uniwersalność jednego koloru skóry i fakt, że białej widowni bardzo trudno utożsamiać się z czarnym bohaterem, zacząć go postrzegać jako „swojego” zamiast „innego”, człowieka, a nie nośnik ideologii. Rzecz wygląda zgoła inaczej, gdy odwrócimy role – czarna publika od początków kina nieustannie jest zmuszana, by identyfikować się z białymi postaciami. Sytuację z dobitną perswazją komentowała Reni Eddo-Lodge w książce Dlaczego nie rozmawiam z białymi o kolorze skóry (zachęcam do lektury choćby rozdziału Lęk przed czarną planetą): „Biali są tak przyzwyczajeni do oglądania własnego odbicia we wszystkich wyobrażeniach ludzkości w każdej epoce, że zauważają je dopiero, gdy zostanie im sprzątnięte sprzed nosa”. Rzecz jasna, oprócz niebiałego koloru skóry, słyszalny opór budzą także inne, niezgodne z dominującymi przyzwyczajeniami i wyobrażeniami o normalności popkulturowe korekty – a więc zmiany w obrębie płci czy preferencji seksualnych.

Reżim czy bunt?

Chcę w tym miejscu jeszcze raz wrócić do niewydolności określenia „poprawność polityczna”, tym razem odnosząc je do rodzimych realiów. Jest bowiem coś paradoksalnego w tak częstym przywoływaniu tego terminu jako narzędzia ograniczającego czy służącego cenzurze, w kraju, w którym kultura afirmacji tożsamościowej najchętniej byłaby cenzurowana odgórnie, na mocy prawa. W kraju, w którym takie kwestie, jak dostęp do aborcji czy związki partnerskie, wciąż są blokowane i zaniedbywane, edukacja w szkołach ma znamiona indoktrynacji katolicko-narodowościowej, inność nadal nie może poczuć się ze sobą swobodnie i bezpiecznie („niech robią co chcą, byle pod własnym dachem”, „strefy wolne od LGBT”), a nacjonalistyczne, homofobiczne czy rasistowskie poglądy głosi się pod pretekstem manifestacji „wolności słowa”. Niespełna rok temu wybuchł Strajk Kobiet – na ulicach panowała atmosfera żywego, krwistego buntu, którego ponoć próżno szukać we współczesnym, wydelikaconym i przewrażliwionym na swoim punkcie świecie. A jednak on jest – płynie we krwi grup dyskryminowanych, krzywdzonych w sposób systemowy. Tak u nas, jak i wszędzie indziej.

Zestawienie realnego buntu z komentarzami wokół popkultury uwidacznia trywialność oskarżenia o „poprawny”, jednostronny punkt widzenia, oskarżenia służącego cynicznej marginalizacji istniejących problemów. Kino nie od dziś odbija rzeczywistość – jest zwierciadłem bieżących bolączek społecznych, uwypukla głośno podnoszone idee i nic w tym dziwnego. Ma również moc, by tę rzeczywistość kreować: poszerzać nasze wyobrażenie na jej temat, wyćwiczyć wyobraźnię i empatię, nauczyć dostrzegania kontrastów i wychodzenia naprzeciw różnicy. Pocałunek gejów-wojowników w filmie superbohaterskim (The Old Guard, 2020, G. Prince-Bythewood), zróżnicowanie etniczne obsady Wiedźmina (2019-), utopijny serial, w którym śmiało przepisano opresyjną historię branży filmowej (Hollywood, 2020), filmy o kobietach, które walczą o swoje, lesbijki w roli wychowujących dzieci protagonistek, czarny Bond – wszystkie te przesunięcia, odzyskania i zawłaszczenia, mają lub mogą mieć w sobie coś historycznie wywrotowego. Są efektem niełatwych prób kształtowania społecznej wrażliwości, a nie świadectwem panowania „poprawnościowego reżimu”.

The Old Guard, 2020

Trudno zresztą na poważnie traktować zarzut o „reżimowość” kultury, skoro co jakiś czas przywoływane (i zapalczywie obśmiewane na internetowych forach) statystyki dotyczące reprezentacji kobiet i mniejszości w kinie jednoznacznie pokazują, kto tu rządzi. Stworzenie równościowej atmosfery w Hollywood wydaje się zresztą postulatem dość chwiejnym – internetowe trolle mają władzę, by wpłynąć nawet na tak potężny projekt, jakim jest nowa trylogia Star Wars (wymuszając na Disneyu zminimalizowanie fabularnego znaczenia postaci zróżnicowanych etnicznie), a zasadność wprowadzania silnych ról kobiecych do kina gatunkowego konsekwentnie spotyka się z drwiną. Bo przecież jest Sarah Connor czy Ripley, czego jeszcze chcemy.     

Plot twist, czyli pytanie o wymazywanie

Cały mój powyższy wywód można sprowadzić do krótkiej tezy, że czynienie kina bardziej inkluzywnym – rozszerzanie go o różne punkty widzenia, podważanie stereotypów i zwiększanie mniejszościowej widzialności – to tendencja twórcza i uczciwa, oparta na humanitarnym odruchu. A co z jego zawężaniem? Co ze skazywaniem na wygnanie filmów i seriali niespełniających standardów etycznych? Kto wyznacza te standardy, a kto ma prawo weryfikować ich realizację lub przekroczenie? Odbiorcy? Internet? Gdzie szukać rozstrzygnięć, czy dany tekst kultury jest społecznie szkodliwy i czy takie rozstrzygnięcia są w ogóle zasadne?

Pytania te wydają się szczególnie istotne dla osób silnie zanurzonych w historii kina, zainteresowanych produkcjami gatunkowymi i b-klasą, a więc obszarem, w którym przesuwanie granic, prowokowanie i dosadność są powszechnymi, usankcjonowanymi praktykami. Podobnie jak arthouse – gdzie przemoc i nierówności często przedstawiane są w sposób złożony – tego rodzaju filmy miewają problemy z „przeciśnięciem się” przez siatkę etycznych postulatów. Nie neguję istnienia tej siatki jako pomocnego narzędzia diagnostycznego, ale dostrzegam jej ograniczenia. Nie istnieje przecież uniwersalny wzór, który obejmowałby wszystkie zmienne (czytaj: konteksty) – coś w rodzaju: wykonujemy działanie i otrzymujemy łatwą odpowiedź na temat przedmiotu oględzin.

Weryfikując w ten sposób historię kina, musielibyśmy wzgardzić nie tylko, przykładowo, badającymi specyfikę voyeuryzmu filmami Briana De Palmy czy Davida Cronenberga z jego cielesno-genderowymi obsesjami, ale też twórczość Claire Denis (męskocentryczność) czy Jane Campion (odsłanianie masochistycznego aspektu kobiecego pożądania); kwestię kina eksploatacyjnego jako obrazowego, uświadamiającego katalogu społecznych tabu pozostawiam na marginesie. Jedno jest pewne: teksty kultury bywają ideologicznie niespójne. Mają też zdolność odkupywania zawartych w nich obrazów przemocy czy wątpliwych postaw etycznych bohaterów, treściami innego rodzaju – najciekawsze sięgają znacznie dalej niż poszczególne kontrowersyjne sceny.

Współczesna krytyka gani filmy również za maskulinistyczną perspektywę, portrety biernych bohaterek, które nie mają odwagi lub siły się wyemancypować i tradycjonalizm – zarówno idei, jak i formy. Kino gatunkowe najbardziej na salonach doceniane jest wtedy, gdy dekonstruuje i podważa gatunkowe formuły, wychodzi poza klasyczne konflikty i wyraziście komentuje społeczne nastroje (niemile widziane są choćby próby umacniania wartości rodzinnych, „familijność” odchodzi do lamusa). Jest w tym jakaś kulturowa protekcjonalność, tworzenie nakazowej estetyki w ramach światopoglądowej oczywistości. Nie odnajduję się w idei, według której film może zostać uznany za dobry tylko wtedy, gdy robi krok, a najlepiej kilka kroków do przodu.  

Pewnego razu w… Hollywood, 2019

Takie „wykluczanie” i ocenianie za postępowość to praktyka obejmująca tak przeszłość, jak i teraźniejszość, zwłaszcza głośne, szeroko komentowane produkcje. Mam na myśli ten wzorzec, według którego rozliczamy Martina Scorsese w Irlandczyku (2019) czy Quentina Tarantino w Pewnego razu w… Hollywood (2019) m.in. z liczby linijek dialogowych powierzonych postaciom kobiecym, odrywając ten zarzut od artystycznego zamysłu twórców. Bo czy to nie zamysł, jako kontekst opowieści, powinien być poddany ocenie, a nie sama realizacja równościowych postulatów? Uproszczenia interpretacyjne i lęki moralne mają swoja paradoksy. Przypomnijmy niedawną aferę dotyczącą Gwiazdeczek (2020, M. Doucouré), filmu coming-of-age, znakomicie portretującego specyfikę dziewczęcej przyjaźni, ale wkraczającego na wrażliwy teren cielesności dzieci. Sposób portretowania młodocianych bohaterek, które naśladują ruchy taneczne dorosłych, emanujących seksapilem idolek, sprawił, że dzieło skazano na banicję, tym razem krzywdzącym oskarżeniem o propagowanie pedofilii wznieconym przez konserwatywne środowiska.  

Pożytki z konfrontacji

Najbardziej skrupulatną strategią odbiorczą wydaje się więc otwartość umysłu – krytyczne spojrzenie nie w sensie wyławiania z całości i odrzucania budzących dyskomfort elementów, ale docieranie do intencji i źródeł tychże, odczytywanie ich miejsca w tekście i historii kina. Upieram się, że kino służy nie tylko przyjemności, ale konfrontacji – z tym co niepożądane i wypierane, również ze światopoglądem odmiennym niż własny. Wychodząc naprzeciw lękom, budujemy pancerz ochronny, pracujemy na trzeźwy obraz świata, poszerzamy pole widzenia. Przy czym nie każdy musi odczuwać potrzebę takiej konfrontacji i nie każda konfrontacja jest z gruntu dobra. Tam gdzie konserwatywni kinofile mogą uznać brutalne przedstawienia rzeczywistości i nihilizm twórców za wartości same w sobie, obnażające pozbawioną złudzeń „prawdę o człowieku”, inni dostrzegą stronniczość tej perspektywy, jedynie skrawek obrazu uwikłany w konkretną politykę i system wartości.

Uprawiając filmoznawczą i kinofilską pasję, warto jednak mówić „sprawdzam”. Céline Sciamma, reżyserka Portretu kobiety w ogniu (2019), filmu uznawanego za wzorcowy przykład demokratycznego spojrzenia na kobiece ciało, udzieliła przy okazji festiwalu w Cannes wywiadu, w którym wyraziła potrzebę docenienia i badania różnych spojrzeń. Nie uchwycimy istoty filmu, jeśli „zaczniemy redukować wszystko do kwestii „dobre lub złe”, „moralne lub niemoralne”, „voyeuryzm czy nie voyeuryzm”, nie o to chodzi. Kluczem jest zrozumienie, co ożywia takie obrazy i co starają się one przekazać” – mówiła. Portret… był chętnie zestawiany przez odbiorców z filmem Mektoub. Moja miłość: Intermezzo (2019, A, Kechiche) na zasadzie skrajnego kontrastu – to już nie spojrzenie równościowe, ale zawłaszczające, charakterystyczne dla męskich twórców. Poruszenie krytyków, którzy film Kechiche’a odrzucili z hukiem, to jedna z odsłon kulturowej debaty. Ciało i seksualność również jest jej gorącym tematem. Sceny łóżkowe w mainstreamowym kinie są negocjowane, niektórzy wieszczą nadejście „nowego purytanizmu”. A jednak Sciamma podzieliła się odmiennym wobec tej tendencji poglądem: „Niezwykle interesująco mieć oba te filmy w konkursie (…) To głupie myśleć, że można kochać tylko jeden z nich kosztem drugiego.”

Portret kobiety w ogniu, 2019

Zgodzą się z francuską reżyserką wszyscy, którzy szukają różnych optyk, którzy lubią patrzeć na kino jednocześnie krytycznie i namiętnie. Dociekliwość odbiorcza i tworzenie rewizjonistycznych analiz nie wyklucza sympatii dla badanego dzieła, zrozumienia jego miejsca i zasług w historii filmu. Krótko mówiąc: można kochać westerny i widzieć je wyraźnie. Uważne spojrzenie na kino jest jakimś rodzajem widzowskiej uczciwości – wyczulonej na interpretacyjne uproszenia, ale też nie dającej się zwieść wspólnotowemu urokowi hype’u czy powadze ważnego społecznie tematu. Jak twierdzi Margaret Atwood: „Doskonałość moralna nie zrekompensuje jednak miałkości artystycznej.” Trzeźwość jest więc wskazana. Nie ma żadnego społecznego nakazu, by bezkrytycznie, „poprawnościowo”, podchodzić do kolejnych popfeministycznych popcorniaców z silnymi bohaterkami w roli głównej lub uważać Jordana Peela za najlepszego twórcę współczesnego horroru, warto jednak, przed dokonaniem oceny, odrobić lekcję z historii – zrozumieć skąd te filmy się wzięły, kto do nas mówi i dlaczego to robi, i jakie znaczenie ma ta wypowiedź. Chodzi o zwykły szacunek.

Inspirujące teksty:

E. Balsom: In Search of the Female Gaze, dostęp: https://cinema-scope.com/features/in-search-of-the-female-gaze/ [30.08.2021]

Z. Kowalczyk: Czarne księżniczki Disneya, dostęp: https://magazynpismo.pl/idee/esej/czarne-ksiezniczki-disneya/ [30.08.2021]

A. Sikora, Duch Surfingu, dostęp: https://www.dwutygodnik.com/artykul/8013-duch-surfingu.html [30.08.2021]

O autorce:

Komparatystka z wykształcenia, entuzjastka z natury. Wierna ejtisom, Muminkom i Debbie Harry. Pracuje w reklamie, choć chętnie by się z tego wykręciła. Po godzinach prowadzi bloga Z moich ust.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Może cię zainteresować

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Do góry