Żyleta (1996, D. Hogan) jest jedną z tych historii, które najmocniej kojarzę z latami dzieciństwa. Wówczas znana tylko na wyrywki, raczej z przekazów medialnych niż właściwego filmu, dopiero teraz w pełni odsłoniła swój potencjał. Czy powrót po latach do fantasmagorycznych wspomnień z epoki musiał zostać obarczony cynizmem, czy może udało się przywołać dawne emocje?
Jestem dzieckiem lat dziewięćdziesiątych. Nie wiem, czy w kinie dotarliśmy już do momentu, gdy najntisy stały się nowymi ejtisami, ale też nie jestem pewna, czy chcę aby ten moment już nastał. Z jednej strony nie ukrywam, jestem ciekawa tych nostalgicznych powrotów – uszlachetniania śmieszności epoki i wyłuskiwania tego, co bliskie. Z drugiej trochę jednak podświadomie chronię monolit, jakim dla miękkiego umysłu kilkulatki była ta kulturotwórcza dekada. Wszystko po to, aby nowoczesność nie zepsuła trochę już zafałszowanych, ale nadal cennych wspomnień. Ostatecznie chyba nie ma złotego środka, bo każde z tych podejść obarczone jest ryzykiem rozczarowania. W końcu w wyobrażaniu na nowo z definicji wpisany jest dystans i rozmycie, a doniosłość epoki najpełniej żyje w ikonach, zatrzymanych na taśmie celuloidowej. Tylko czy powrót do nich po latach, zawsze oznacza powrót do tych samych emocji?
Doświadczanie nostalgii
Z racji na wiek, historia mojej relacji z epokowym mitem Pameli Anderson nie jest tożsama ze zbiorowym doświadczeniem. W latach dziewięćdziesiątych nie była dla mnie oczywistą seksbombą z rozkładówki. Ominął mnie wpływ jej wyrazistego seksapilu na okres dojrzewania, ale już doświadczyłam szoku obcowania z kimś na tyle brawurowym, kto aktywizował wyobraźnię. Gdy myślę Pamela – nie widzę jej w Słonecznym patrolu [1989-2001] (we wczesnej dziecięcości nie załapałam się na odcinki z jej udziałem), tylko właśnie w Żylecie. Kiepski papier „Tele Tygodnia” upstrzony był wówczas mocnymi nagłówkami i konkretnymi filmowymi kadrami wyłuskującymi to, co trzeba. Pomocną dłonią służył również Polsat, wciskający film Davida Hogana gdzieś pomiędzy hity o dwudziestej, odpowiednio skrojone pod całe rodziny, a melodyjne „zero siedemset zadzwoń teraz” późną nocą. Barb i jej lateksowy kostium, szpilki i ciało wyprężone przy wydobywaniu pistoletów nie wiadomo skąd, nie umknęły mojej ciekawskiej naturze, mimo że film wciąż pozostawał niedostępny. To nic, wystarczyły reklamy, działające jako substytut inicjacji. Albo magiczne słowo ŻYLETA, wciśnięte gdzieś na samym dole ciasno zapisanej kolumny programu, niczym zaproszenie do zakazanego świata.
Zbiorowo pogardzana Żyleta zaskoczyła mnie po latach przede wszystkim inscenizacyjną brawurą. W pierwszej warstwie to coś na wzór zaangażowanej dystopii. Rok 2017(!), demokracja nie istnieje, Ameryka targana jest rządami wojskowej dyktatury, która coraz bardziej represjonuje obywateli. W tle pojawiają się jeszcze piekielnie utalentowani biolodzy, nazistowskie eksperymenty, zaangażowany ruch oporu i ona – Barb Wire, najemniczka, mieszkająca w jednym z ostatnich neutralnych miast, która sama o sobie mówi, że nie staje po niczyjej stronie. W końcu sytuacja zmusi ją do obrania stanowiska.
Seksapil na rozdrożu
Weź pierwszą scenę i postaw ją obok tańca Jessiki Alby z Sin City: Miasto grzechu (2005, R. Rodriguez, F. Miller), a nie odczujesz wielkiej różnicy, zarówno pod kątem erotycznego napięcia, jak i technicznej sprawności. Polewana wodą Barb Wire to wijąca się komiksowa bogini (rodowód oryginału z wydawnictwa Dark Horse jest tu czytelny) i dama nocy.
Jak sprawnie określiła ją Marta Górna w swoim tekście, jest w tej pierwszej scenie „jednocześnie uległa i niezależna”, celebruje bycie wizualnym fetyszem, ale i świadomie czerpie ze swojego seksapilu, aby utrzeć nosa tym, którzy przekraczają jej granice.
„Jeżeli ktoś znowu nazwie mnie ślicznotką to…” – odgraża się zmęczona ramami, w jakich jest postrzegana. To przecież łowczyni głów, cyngielka zatrudniana do zadań specjalnych, właścicielka punkowego klubu nocnego, żadna tam zwyczajna ślicznotka. Dużo w tym z doświadczenia samej Pameli, która w połowie lat dziewięćdziesiątych próbowała odnaleźć się na nowo, wyjść poza schemat seksbomby. Żyleta miała w tym pomóc, magicznie przetransportować ją z telewizji do filmowej pierwszej ligi. Tymczasem okazała się gwoździem do trumny.
O charakterze pragnień i determinacji aktorki, która chciała sobie i wszystkim dookoła coś udowodnić, w zaskakujący sposób opowiada miniserial Pam i Tommy (2022, twórca: R. Siegel). W trzecim odcinku (Jane Fonda), Pamela spotyka się ze specjalistką do spraw marketingu, aby omówić plan promocji Żylety. Rozmowa toczy się niezobowiązująco, aż w końcu pewna wolta zmienia napięcie. Aktorka z pasją opowiada, dlaczego kariera Jane Fondy jest dla niej ideałem. „Kiedy zaczynała, była tylko dziewczyną z sąsiedztwa. Potem zrobiła Barbarellę i stała się wielkim symbolem seksu. Za chwilę znowu zaskoczyła i zaczęła dostawać te wszystkie poważne role Oscarowe. Potem aktywizm! Chodziła na protesty, była aresztowana. A w latach osiemdziesiątych po prostu zmieniła wszystko i rozbudowała fitnessowe imperium. Była tymi wszystkimi całkowicie różnymi osobami naraz”.
Pamela Anderson też miała ochotę na więcej, chociaż bez odżegnywania się od swojej przeszłości – raczej nadając jej nowe znaczenie, odzyskując władzę nad własnym wizerunkiem. Ten monolog wydaje się kluczowy w zrozumieniu tego, co kryło się za decyzją aktorki o zagraniu w filmie, który przecież niewiele różnił się od jej dotychczasowego emploi. Trudno nazwać Żyletę feministycznym traktatem o kobiecości w upadłym świecie rządzonym przez szowinistyczne świnie (brzmi znajomo, Ameryko roku 2017?). Ale też nie o deklaratywność tu chodzi. Wszakże kluczowe jest, aby Barb dobrze wyglądała w mocno wyciętym kostiumie, czy zmysłowo wychodząc z pienistej kąpieli. Fetyszyzowanie bohaterki pod męską część widowni, która wywindowała ją do obrazu najważniejszej seksbomby lat dziewięćdziesiątych, jest ewidentne. Chociaż, co ważne, wcale nie umniejsza jej roli. W końcu Pam pokładała dużo nadziei w tej produkcji, mającej zapewnić jej upragnioną pozycję społeczną i kinową przyszłość. Taniej otoczki historii nie używała jako wymówki do bycia nudną i nijaką. Nie obrażała się na swoje miejsce w szeregu, ale chciała odzyskać nad nim władzę, nadając mu osobisty wdzięk i nowy tor. Świadomie czy nie, bawiła się więc tym występem, choć bynajmniej nie w duchu wyszydzenia. Dlatego też, mimo że jej gra opiera się głównie na robieniu póz i zmysłowym wydymaniu ust, Barb nie jest bohaterką, o której szybko się zapomina. To cyniczka o gołębim sercu, kusząca kobieta czynu, przed którą miękną nogi wielu, ale która do końca pozostaje wierna sobie i swojej misji. Brzmi znajomo, miłośnicy Casablanki?
Zderzenie z rzeczywistością
Ambitna aktorka zamieniła slo-mo z plaży na slo-mo w industrialnym świecie sado-maso, niewątpliwie dając z siebie wszystko – chociaż dla sprofilowanych odbiorców to nadal było za mało. Cień historii Jane Fondy obiecywał atrakcje, które ostatecznie nie miały nadejść, a samej Żylecie nie udało się zostać Barbarellą na miarę przełomu wieków.
Łatwo wyznaczać palcem winnych takiemu stanowi rzeczy, bo Żyleta nie jest przecież dobrym kinem. Kosztowała dziewięć milionów dolarów, a zarobiła niecałe cztery. Zarówno krytycy, jak i widzowie nie zostawili na nim suchej nitki, sam film nazywając śmieciowym, a Pamelę „syntetyczną istotą ludzką”. Scenariusz często gubi logiczny ciąg, a bohaterowie najczęściej ograniczają się do zbioru klisz. Steampunkowa scenografia wygląda jak zrealizowana z resztek, choć nietrudno ją pokochać, gdy przez klub Barb przewijają się drapieżne miłośniczki skóry czy łańcuchów i wszyscy okoliczni dziwacy, jakich tylko możesz sobie wyobrazić. Ostatecznie ciężko też powiedzieć, ile w charakterze Barb jest winy aktorskich ograniczeń Pameli, a ile reżyserskich braków Hogana, który nie bardzo wie jak prowadzić aktorów, czy ogólnego cynizmu produkcji, która sprofilowana została w wiadomy sposób.
Mając przywilej oglądania filmu po raz pierwszy z dystansu dwudziestu sześciu lat, daleka jestem jednak od pastwienia się nad indolencją twórców czy filmowymi niedoróbkami. Z Żyletą jest trochę tak, jak z koszmarkami z epoki, które zyskują z upływem lat, pozwalając spojrzeć na historię z nowej perspektywy. Można się uśmiechać nad podobieństwami do Casablanki (Pam jako Bogart!) czy zaskakującymi po latach analogiami do Ameryki Donalda Trumpa. Żyleta to jednak przede wszystkim komentarz do rozerotyzowanych czasów dogorywających VHS-ów i pretekstowego kina, a także raczkującej kultury celebrytów, zapowiadającej szaleństwo, które miało nadejść wraz z XXI wiekiem.
Prawda czasu prawda ekranu
Doszukując się powodów tak zajadłej krytyki, utożsamiającej Żyletę z symbolem najntisowego bezguścia, łatwo dostrzec, że nie wynika ona z niskiej jakości filmu. A przynajmniej nie tylko. Ostatnia dekada dwudziestego wieku przyniosła wszak wiele tandetnych adaptacji komiksów czy filmów sci-fi, również z poważnymi graczami w obsadzie, żeby wspomnieć chociażby Batmana i Robina (1997, J. Schumacher), Stalowego Rycerza (1997, K. Johnson) czy Bitwę o ziemię (2000, R. Christian). Co więcej, jak słusznie zauważa Tyler Sage, Pamela Anderson nie była wówczas jedyną znaną osobowością show biznesu, która swój celebrycki animusz zamierzała spieniężyć w kinie. W Stalowym Rycerzu oglądamy gwiazdę koszykówki Shaquille O’Neala, w Czystej grze (1995, A. Sipes) będącą u szczytu sławy, najntisową it girl świata mody – Cindy Crawford. Ten ostatni był jeszcze większą klapą finansową niż Żyleta (przy budżecie rzędu pięćdziesięciu milionów dolarów, miał zarobić niecałe dwanaście). Skąd więc te różnice w ocenie i kultowym odbiorze każdego z tych filmów? Ile popkultura jest w stanie wybaczyć wysokobudżetowym nazwiskom ze świecznika, a ile tym dopiero przecierającym swoją ścieżkę ku czemuś więcej?
Podpisuję się pod słowami Sage’a, który główną różnicę upatruje w gwiazdorskim statusie Anderson z tamtego okresu. Jego kiczowata otoczka została przeniesiona do historii Żylety i miała na nią kluczowy wpływ. Co więcej, burzliwe małżeństwo z Tommym Lee zapewniało wówczas aktorce stałą obecność na łamach tabloidów, a kradzież seks taśmy dopełniła dzieła, jakim stało się potraktowanie filmu Hogana niemal z automatu jako ucieleśnienie tandety, a Pameli jako przedmiotu urabianego pod tanie gusta gawiedzi. Przytłaczająca obsesja publiczności na punkcie sekstaśmy i tego, jaką kontrolę zaczęła mieć nad wizerunkiem aktorki, dała o sobie znać w wielu recenzjach, których autorzy prześcigali się w seksistowskich epitetach, a ich ironiczny wydźwięk miał być rzekomo odpowiedzią na seksizm, z jakim Pamela została potraktowana przez twórców. Pętla ewidentnie się zaciskała. Jeśli Anderson nie traktowano poważnie jako gwiazdy Słonecznego Patrolu (była jedną z najdłużej występujących członkiń obsady), teraz w ogóle nie miała być traktowana poważnie jako aktorka. Hollywood zamknęło przed nią drzwi. Zaledwie rok po Żylecie mogła pojawić się w Tajemnicach Los Angeles (1997, C. Hanson) i Austinie Powersie (1997, J. Roach), ale przegrała castingi z Kim Basinger i Elizabeth Hurley.
W ostatnich latach o Pameli było głośno za sprawą niewielkich rólek, kolejnych małżeństw, ale przede wszystkim aktywizmu. Będąc wegetarianką od czasów nastoletnich, aktywnie angażowała się w walkę na rzecz praw zwierząt, nie tylko poprzez zachęcanie do diety roślinnej, ale i występowanie przeciwko polowaniom, czy rytualnym walkom zwierząt. Podjęła się również działań pomagających osobom dotkniętym wirusem HIV, a także występowała przed Barackiem Obamą w sprawie legalizacji marihuany.
W swojej działalności nie wahała się korzystać z seksapilu, jak wtedy, gdy pozowała dla PETA w bikini, a na jej ciele narysowano schemat kawałków mięsa. Całość opatrzono sloganem „wszystkie zwierzęta mają te same części”.
Biorąc to pod uwagę, lubię myśleć, że ostatecznie Pam czuje, że udało jej się spełnić sen o byciu Fondą na miarę swoich możliwości i swoich czasów. W końcu gdyby nie ona, nie spotkalibyśmy się tu dzisiaj, wspominając blondwłosą mścicielkę ze Steel Harbor, która pewnie szybko odeszłaby w zapomnienie.
Żyleta (1996), reż. David Hogan
O autorce:
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.