Nie tylko Wiedźma z Blair. Pięć mniej znanych horrorów found footage

Found footage, czyli dosłownie „znaleziony materiał filmowy”, to jedna z konwencji produkcyjnych kreująca narrację na autentyczne nagrania z taśm wideo. Ich autorstwo często przypisuje się zaginionym w tajemniczych okolicznościach bohaterom. Horrory podporządkowane tej zasadzie u początków swojej popularności odsłaniały realizacyjne podbrzusze w myśl zasady: im oszczędniej i bardziej surowo, tym straszniej.

„Drogi Ruggero, cóż za film! Druga część to arcydzieło kinowego realizmu, ale wszystko wydaje się takie prawdziwe, uważam, że będziesz miał teraz spore kłopoty na całym świecie. Sergio Leone czterdzieści lat temu nieświadomie dokonał jednej z najbardziej celnych analiz podgatunku found footage. Wyżej przytoczone słowa skierował do reżysera, Ruggero Deodato, tuż po doświadczeniu jego najsłynniejszego filmu Cannibal Holocaust (1980). Mistrz spaghetti westernu trafnie przewidział problemy, z jakimi jego rodak miał zmierzyć się tuż po premierze. Włoski twórca musiał wówczas udowodnić,  m.in. to, że wcale nie uśmiercił swoich aktorów na planie. Film, znany w Polsce jako Nadzy i rozszarpani, wywołał olbrzymi skandal skutkujący aresztowaniem reżysera (do dziś jest zakazany w prawie 60 krajach, w tym w ojczyźnie Deodato). Zakaz, mimo że wciąż w mocy, pokazuje jak wiele zmieniło się w postrzeganiu filmów found footage (które nie kojarzą się już z takimi skandalami) od czasów premiery obrazu Deodato. Rosnąca liczba tytułów, rozrywkowy charakter podejmowanych wątków, masowy system produkcji z czasem przykleiły horrorom tego typu łatkę przyjemnostki, której największym atutem jest gatunkowa umowność. Wrzucane w tygiel krzywdzącej seryjności, zarówno w obszarze systemów produkcji, jak i fabularnych schematów (przypadek zjadającej własny ogon serii Paranormal Activity [2007-2015]) zatarły to, co niegdyś świadczyło o ich niezwykłości. Niezaprzeczalny klimat surowego realizmu, utrzymujący się nawet po zdemaskowaniu historii jako filmowej kreacji.

Mimo że już Deodato poczynił pewne kroki w kierunku promocji nurtu, jego sława na dobre zaczęła się w 1999 roku, kiedy ekrany szturmem zdobywał The Blair Witch Project (E. Sánchez, D. Myrick). Co stało za tak oszałamiającym sukcesem studenckiego filmu, w którym pod względem akcji niewiele się dzieje, a liczbę aktorów ograniczono  do trójki amatorów? Historia młodych ludzi wyruszających do lasu, by odnaleźć ślady tytułowej wiedźmy, budziła niepokój nie tylko samym sposobem realizacji, ale i tym, w jaki sposób żyła w rzeczywistości poza kinem. Korzystając z doświadczeń starszych kolegów po fachu, debiutujący twórcy również postanowili sprzedać swój film jako historię opartą na faktach, a bohaterów… jako osoby zaginione. Systematycznie podsycając plotki, nie tylko wśród widzów, ale, o ironio, również wśród samych aktorów, nie pozwalali legendzie wiedźmy z Blair odejść w zapomnienie.

Wrażenie realizmu potęgowało kręcenie „z ręki”, najprostszą kamerą wideo, z akcją napędzaną naturalnymi reakcjami bohaterów. Obraz uwypuklił łzy, wydzieliny, strach rozszerzający oczy i drżące rozmowy. Przed wszędobylskim okiem kamery nie uciekła żadna emocja. Skracanie dystansu między ekranem, a widzem wzmagało intensywność doświadczeń. Ostatecznie horror za sześćdziesiąt tysięcy dolarów, zarobił na świecie prawie dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów, osiągając tym samym sukces, którego do dziś nie powtórzył żaden inny film found footage.

Z okazji Halloween postanowiłam odczarować ten coraz mniej doceniany podgatunek kina grozy i wydobyć jego nietuzinkowy charakter. Zamierzam odkryć historie układające znane klocki po swojemu. Historie błyskotliwe, czasami przerażająco zabawne, innym razem wyjątkowo mroczne, ale zawsze niesłusznie schowane w cieniu bardziej rozpasanych przedstawicieli nurtu.

Lake mungo (2008), reż. Joel Anderson

Lake mungo (2008), reż. Joel Anderson

Film Joela Andersona jest relacją z głębi traumy rodziców, którzy w nieszczęśliwym wypadku stracili córkę. Mimo że pierwsze minuty upływają na tlącej się jeszcze nadziei, prawda szybko nokautuje widza i bohaterów. Rodzinny dramat momentalnie puchnie od mrocznego klimatu, mnożąc zagadki, burząc spokój, jaki na moment dało pozorne pogodzenie się ze stratą dziecka. Rasowe „ghost story” zyskuje w filmie Andersona na szlachetności. Twórca unika taniej sensacji, ogranego gatunkowego klucza, budując swoją opowieść raczej na wyciszeniu niż dramatycznych zwrotach akcji. Podkreśla przy tym moc słów, rodzinnych zażyłości, wspomnień i nagrań mających niebagatelne znaczenie dla przepracowywania straty. Archiwalne filmy są chropowate, zrealizowane w kluczu standardowej narracji kina found footage, skupiają się na „złapanym” na taśmie wideo duchu zmarłej dziewczyny. Ujawniają także jej przeszłość i skrzętnie skrywane tajemnice, wychylające się na światło dzienne. Nagrania, odsłaniając kolejne warstwy osobowości dziewczyny, w celu zagęszczenia atmosfery wykorzystują niegościnny krajobraz australijskiego pustkowia. Anderson nie rozwadnia przy tym melancholii, unikając sprowadzania jej do roli pustego wabika czy emocjonalnego szantażu. Finał jest zarówno dosłownym, jak i metaforycznym zamknięciem. Zgrabnie spina wszystkie wątki i pozwala bohaterom zaakceptować przeszłość, która, do tej pory kojarzona była wyłącznie ze stratą i cierpieniem. Teraz zostaje pożegnana ze spokojem.

The Poughkeepsie Tapes (2007), reż. John Erick Dowdle

The Poughkeepsie Tapes (2007), reż. John Erick Dowdle

Grupa śledczych znajduje w opuszczonym domu stosy kaset wideo, na których zarejestrowano brutalne tortury i morderstwa. Rozpoczyna się koronkowa robota w celu złapania okrutnego mordercy. Film Johna Dowdle’a zachodzi głęboko pod skórę już od pierwszych sekund akcji, kiedy przechylony obraz rejestruje mężczyznę ciągnącego zwłoki. Ziarnistość kliszy, świadomość, że kamera została tam umieszczona nieprzypadkowo (jako „przedłużenie” ciała psychopatycznego mordercy) to elementy, sprawiające iż ekran momentalnie zasnuwa aura niepokoju, trzymająca widza w garści do samego końca. The Poughkeepsie Tapes podbite jest dodatkowo złowieszczą muzyką, działającą najmocniej wtedy, gdy świadkuje relacjom śledczych czy amatorskim nagraniom zabójcy. Antagonista z namaszczeniem rejestruje swoje poczynania: od momentu wytropienia ofiary, aż po jej makabryczną śmierć. Twórcom udało się w ten sposób odtworzyć sugestywny nastrój, w którym zło jest wyjątkowo namacalne i wylewa się z każdego, nawet najbardziej banalnego kadru. Kamera chętnie zagląda w niepozorne uliczki, zwyczajne podwórka, domy everymanów, pozbawionych poczucia bezpieczeństwa. Niewielkie osiedla przestają być oazą spokoju, miejscem kojarzonym z bliskością i troską. Dom nie jest już nienaruszalną sferą komfortu, chroniącą przed światem. Dowdle umiejętnie aktywizuje publikę, podsycając jej odbiorcze doświadczenie wyrazistą inscenizacją, dźwiękami i urwanymi nagle sytuacjami. Najmocniejsze obrazy wydarzają się jednak poza kadrem (a tym samym zostają zaszczepione w wyobraźni widza). Historia taśm z Poughkeepsie odstręcza, przygnębia, przeraża do szpiku. Niweluje dystans między tym, co fikcyjne, a co przeszywająco realne.

Dziwak (2014), reż. Patrick Kack-Brice

Dziwak (2014), reż. Patrick Kack-Brice

Borykający się z kłopotami finansowymi Aaron postanawia przyjąć enigmatycznie brzmiące („Dyskrecja wskazana”!), ale dobrze płatne zlecenie. Jego zadaniem będzie zarejestrowanie na filmie jednego dnia z życia pracodawcy. Po przyjeździe na miejsce poznaje niejakiego Josepha (Mark Duplass), którego rzeczywiste intencje odsłaniają się dopiero z czasem, ujawniając swą makabryczną naturę. Siłą filmu Patricka Brice’a (reżyser wcielił się również w postać Aarona) jest gra pozorów. Mumblecore’owa ironia w dialogach, która każe wziąć w cudzysłów charakter podgatunku oraz wybornie nonszalancki Mark Duplass, początkowo usypiają czujność. Historią rządzi niepowaga. Nawet ograne jump scare’y zdają się uderzać w ironiczne tonacje. W pierwszej połowie filmu strach rozpraszany jest humorem, dającym złudne poczucie bezpieczeństwa. Subtelnie wprowadzana złowieszczość z czasem rozpiera pozorne „nic nie dzianie się”. Zrównanie osoby rzeczywistego reżysera Dziwaka, z ekranowym bohaterem-filmowcem, odziera całość z poczucia, że filmowa przemoc jest tylko fikcją. Intensyfikuje przy tym doświadczenie realnej grozy. Gdy pada prośba o wyłączenie kamery, ekran rzeczywiście zalewa czerń. Wraz z zagęszczeniem atmosfery obraz uwypukla emocje Aarona, nękanego przesyłkami od dziwacznego zleceniodawcy. To właśnie postać Josepha niesie film Brice’a. W pierwszej połowie jest on kwintesencją wyobrażenia o seryjnym mordercy: pełnym wdzięku, atrakcyjnym, inteligentnym, manipulującym swoją ofiarą z uśmiechem na twarzy. Gdy w drugiej połowie Dziwaka siła ciężkości przeniesiona zostaje na historię Aarona, Joseph funkcjonuje niczym duch: obecny w osobliwych przesyłkach, skradający się w cieniu, żyjący przede wszystkim w koszmarach mężczyzny, którego niegdyś zatrudnił. Osacza mimochodem, gładkimi słówkami i zimną elokwencją. W ostatnim akcie, gdy prawda spada na widza z siłą topora, tytułowy bohater staje się jednym z najbardziej przerażających ekranowych zabójców.

Capture Kill Release (2016), reż. Nick McAnulty, Brian Stewart

Capture Kill Release (2016), reż. Nick McAnulty, Brian Stewart

Atrakcja bruntetka jest zespolona w miłosnym zbliżeniu ze swoim partnenerem. Erotyczny taniec kochanków za pomocą szybkiego cięcia montażowego ustępuje miejsca sztywnej pragmatyczności. Dwójka bohaterów, dotychczas funkcjonująca w sensualnym połączeniu, zaczyna poszukiwać ujścia dla innego, bardziej makabrycznego pragnienia: jest nim zabicie zupełnie przypadkowej osoby. Pobudzeni yuppies podążają ku morderstwu, traktując je jako środek, który nada nową jakość ich związkowi. Decyzyjność kobiety od początku charakteryzuje dynamikę pary. To ona inicjuje poszukiwania idealnego narzędzia zbrodni, kreuje wyjątkową aurę „wydarzenia”, popycha partnera do przekraczania kolejnych granic. Eteryczna uroda aktorki i jej szeroki uśmiech kontrastują z diabolicznym charakterem, gdy jako pełna seksapilu modliszka przyciąga ofiarę. Erotyczne napięcie stale przenika przygotowania do wielkiego dnia. Inscenizowanie “próbnego” morderstwa, kończy się pikantną sceną seksu analnego. W związek pełen namiętności szybko wkrada się jednak chłód. Złowieszczej ukochanej, pogrążającej się w morderczym szaleństwie, partneruje coraz bardziej przerażony mężczyzna. Idea zabójstwa była dla niego wyłącznie podniecającym konstruktem, oderwanym od realności. Z czasem dostrzegamy, że tak naprawdę jest on kolejną bezwolną ofiarą, uzależnioną od swojej żony, wplecioną w jej socjopatyczny plan. Kiedy kobieta staje się okrutniejsza i bardziej wymagająca, widzimy, jak mężczyzna próbuje się wycofać. Capture Kill Release burzy obraz idealnej pary z sąsiedztwa. Dobrze sytuowani młodzi ludzie, przebodźcowani dobrami cywilizacji, tracą kontakt z rzeczywistością. Ich pozornie błahe rozmowy o tym, jak najlepiej rozczłonkować ofiarę, budzą nie mniejsze przerażenie niż sam mord. Groza wkrada się powoli, zatruwając, wydawać by się mogło, zgodną małżeńską więź. Sprawnie poprowadzona narracja i chemia między bohaterami czynią z filmu Nicka McAnulty’ego i Briana Stewarta porażający realizmem poradnik, pt. „Jak w kilku prostych krokach popełnić morderstwo i zrujnować swoje małżeństwo”.

Duch śmierci (2016), reż. Steven DeGennaro

Duch śmierci (2016), reż. Steven DeGennaro

W filmie Stevena DeGennaro zaglądamy za kulisy, podpatrując przygotowania filmu found footage. I to dosłownie! Głównymi bohaterami są bowiem młodzi filmowcy zamierzający nakręcić pierwszy w historii horror tego typu w technice 3D. W tym celu wyruszają do opuszczonego, rzekomo nawiedzonego domu na odludziu, gdzie sytuacja z minuty na minutę coraz bardziej wymyka się spod kontroli. Pierwszą połowę filmu charakteryzuje: autoironia, rubaszne żarty gatunkowe zza kulis i groza pełzająca jedynie mimochodem. Niepowaga historii znajduje odzwierciedlenie w niepowadze bohaterów – beztroskich w sytuacji kryzysu, nie zawsze odpowiedzialnych, przebywających na planie niemal przypadkowo. Scenariusz filmu, czego z czasem się dowiadujemy, kończy się w połowie sceny, a pomysłu na finał nie ma. Pierwsze minuty historii to również czas prześmiewczego dekodowania znaków. Hucząca w nocy sowa trochę straszy, ale w sumie też bawi jako element gatunkowego szkieletu, tak chętnie wykpiwanego przez bohaterów. Twórcy z wyczuciem rozpraszają uwagę widza poprzez  atmosferę zabawy. Do czasu. W końcu, jak mówi jeden z bohaterów: pierwszy „straszak” jest zawsze tym fałszywym. Atmosfera gęstnieje w drobnych momentach, krótkich ujęciach, jakby przypadkowych kadrach, które mogą umknąć wraz z przymknięciem oka. Początkowo to właśnie montaż surowych scen uwidacznia obecność sił nadprzyrodzonych, uzmysławiając ekranowej ekipie filmowej, że mają do czynienia z czymś więcej niż tylko fikcyjnym horrorem. W finale nie ma miejsca na sentymenty i półśrodki, a jedynie nieskończone potoki juchy. Można się było tego domyślić. Obecność na producenckim stołku Kima Henkela, czyli scenarzysty Teksańskiej masakry piłą mechaniczną (1974, T.Hooper), zobowiązuje. Efektem jest metazabawa w rytm ujmującego realizmu „odnalezionych nagrań” i satysfakcjonującej gatunkowej kreacji.

NUMER 3: Sklepik z horrorami 10/2020

O autorce:

Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Może cię zainteresować

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Do góry