Młody chłopak czeka na telefon od klienta i fantazjuje. Jest parne lato, przy oknie powiewają muślinowe firanki, a on kładzie się na łóżku w krótkim, rozchełstanym szlafroku i białych kozakach. Jest otoczony wszechobecnym różem, pluszowymi misiami i połyskującymi bibelotami – trochę tu szyku, trochę tandety, masa baroku. Bohater sunie palcem po brokatowym globusie, a z płaskiego brzucha spływa mu szampan. Z zewnątrz dobiega szum ulicy, mieszając się z monotonnymi głosami spikerów radiowych. Okienny krajobraz punktują neony, a wieczorne niebo ma ciężar sztywnej, pikowanej kołdry.
Obiektem adoracji kamery jest Bobby Kendall – wieloletni kochanek reżysera. Ujęty w miękkim świetle twink o rozmarzonym spojrzeniu i pulchnych ustach w filmie zostaje ochrzczony na cześć Pana, seksualnie rozpasanego greckiego bożka dzikiej przyrody. W skład reszty obsady wchodzą znajomi twórcy i okoliczne męskie eskorty, ale to właśnie Kendall wypełnia sobą ekran, pozostałych spychając do roli tła, ilustracji erotycznych marzeń.
Różowy narcyz (1971)
Przez kilka dekad na dalekim planie znajduje się także James Bidgood – twórca Różowego narcyza (1971). Niezadowolony z końcowej wersji filmu (zbyt krótkiej i zmontowanej bez jego udziału) decyduje się usunąć swoje nazwisko z plansz z napisami. Zdarza się, że dzieło pozbawione autora sprzyja mitom, ale nie tym razem. Ciekawość widzów długo omija osobę reżysera – ci wygodnie przypisują produkcję bardziej rozpoznawalnym Andy’emu Warholowi i Kennethowi Angerowi. Dopiero u schyłku lat dziewięćdziesiątych zafascynowany tajemniczym twórcą pisarz Bruce Benderson odszuka Bidgooda i, zachwycony swoim odkryciem, przedstawi go światu.
Melancholijno-sielankowe fotografie wykonane przez artystę (dziś cenionego twórcę jedynej w swoim rodzaju gejowskiej erotyki) wplatają sylwetki nagich modeli w ramy fantastycznych światów. Złożone z warstw barwnej folii, brokatu i błyszczących papierków instalacje reprezentują metodę DIY w najlepszym wydaniu. Zdolność do robienia czegoś z niczego Bidgood rozwija we wczesnej dorosłości jako kostiumograf i drag queen. Pracując jako fotograf dla gejowskich magazynów, decyduje się przełamać monotonię beznamiętnych portretów: modeli umieszcza w otoczeniu marzycielsko oświetlonych scenografii, które zapowiadają estetykę debiutu. Różowy narcyz jest jego jedynym filmem. To również projekt zrodzony ze szczerej artystycznej pasji. Na siedem lat nowojorskie mieszkanie Bidgooda zamienia się w niezwykłą krainę – na poły mitologiczną i buduarową. On sam pośród ręcznie robionej scenografii żyje i pracuje. W tym środowisku własnoręcznie szyje kostiumy, wykonuje makijaże, kontroluje oświetlenie, dowodzi animacją poklatkową. Po nieporozumieniach związanych ze swoją debiutancką produkcją przez większość życia zajmuje się dekoracją wystaw sklepowych.
W filmie ostentacyjna sztuczność scenografii (uproszczone kukiełki ptaków i owadów, natłok wilgotnych plastikowych roślin) wskazuje na pewną fasadowość, może nawet obcość tego świata. Z drugiej zaś strony obecność fauny i flory sytuuje męski homoseksualizm w sferze natury. Bidgood konsekwentnie trwa w obrębie unikalnie gejowskiego doświadczenia swoich czasów, poruszając się w sferze queerowych symboli i fetyszy wczesnych lat siedemdziesiątych. Pełne ambiwalencji doświadczenia eskorta zostają zespolone z fantazmatyczną wizją codzienności. Za sprawą zmysłów podła i nieciekawa rzeczywistość nabiera właściwości fantazji. Staje się magiczna, oczyszczająca, choć niepozbawiona ponurych prześwitów, jak wtedy, kiedy Pan, odepchnięty przez klienta, leży na lepkiej podłodze szaletu, a woda z pisuaru przecieka mu przez palce. Nigdy jednak nie mierzymy się z obrzydzeniem. Ciężar sytuacji nie dochodzi do głosu – parszywy los zmienia się w poetycką scenę erotyczną.
Różowy narcyz (1971)
Niesieni wyobraźnią głównego bohatera wychodzimy dalej poza parne mieszkanie, dryfujemy w stronę matadorów i odzianych w skórę bikerów, męski harem i rzymskich niewolników. Trafiamy na ulicę, pełną obdartusów, samozwańczych proroków i nagich od pasa w dół archetypowych osiłków z gejowskiego porno (to robotnicy budowlani, kowboje, marynarze oraz miłośnicy S&M w pełnym rynsztunku). Krzykliwe banery biją po oczach. Przed nami rozwija się podszyty czarnym humorem bad trip. Gęby przechodniów wykrzywiają się karykaturalnie; ktoś pokazuje nieprzyzwoite gesty, ktoś inny w półcieniu niucha poppersa, kompulsywnie się onanizując. Nachalni obwoźni sprzedawcy reklamują dilda i sztuczne odbyty. Widzimy w pełnej krasie jarmarczność tej podporządkowanej handlowi seksem rzeczywistości. Odkrywamy jej konsumpcyjne obsesje.
Wkrótce nadchodzi ciężka, gorąca burza. Bohater, którego wcześniej przyłapaliśmy na kochaniu się z łąkową przyrodą, tym razem sam jest obłapiany przez dotykalskie rośliny. Początkowo niechętny, z czasem już bez oporów ociera twarz o liście w kształcie penisów, by w końcu dać się w pełni pochłonąć rozochoconej florze. Pan dowolnie zmienia własną pozycję z dominacji w uległość – i pożera wzrokiem. W filmie Bidgooda gejowski seks ma w sobie element narcyzmu, łączy się z degradacją i śmiercią. Jednocześnie Różowy narcyz to dzieło zakwitające homoerotyczną namiętnością, obficie afirmujące wszystkie jej odcienie. Powracają ujęcia oczu: wilgotno połyskujących, ciekawych, rozpływających się wobec nadchodzącej seksualnej przyjemności spojrzeń. Imponuje ośmiominutowa scena tańca, zestawiająca dyndające sznury śliskich pereł z zahaczającym o nie członkiem we wzwodzie. Czas rozłazi się, chwila cała staje się ruchem i patrzeniem, a pożądanie zagina obraz.

Różowy narcyz (1971)
Różowy narcyz (1971), reż. James Bidgood
NUMER 2: Ostatni dzień lata | 08/2020 |
O autorce:
Miłośniczka kina gatunkowego, queeru i filmowej pulpy. Pisze i ilustruje.