Filmy Jagody Szelc zdradzają jej głębokie zainteresowanie środowiskiem naturalnym i losami naszej planety. Czy można jeszcze patrzeć w przyszłość z nadzieją? Z reżyserką o ekologii jako stanie umysłu, kinie kobiet i czarownicach rozmawia Dorota Jędrzejewska-Szpak.
Dorota Jędrzejewska-Szpak: Wieża. Jasny dzień jest bardzo zielonym filmem. W przeciwieństwie do segmentu Erotiki 2022 – „Jeśli będziesz długo siedzieć w ciszy, przyjdą do ciebie inne zwierzęta” – gdzie rzeczywistość jest zabetonowana. Wydaje mi się, że te historie mogą działać jak przestroga. Z jednej strony bogactwo nie-ludzkiej natury, z drugiej efekt jej wyniszczenia. Czy myśli Pani czasem o swoich filmach, lub kręceniu filmów w ogóle, jak o przestrodze? Albo nawet misji?
Jagoda Szelc: Podoba mi się to, co Pani mówi, ale nie myślę o sobie jako o jakimś profecie. Z bardzo prostego powodu – nie muszę tego robić. Artyści i artystki w ogóle mają taki trochę słuch na historie. Zbierają wiele rzeczy – z filozofów, z literatury, z rzeczywistości – i czasami sprawiają wrażenie osób przepowiadających przyszłość. Są receptywni, ale jacyś wyjątkowo mądrzy. Fritz Lang w Metropolis w pewnym sensie przepowiedział obozy zagłady, albo Kafka, nie tyle przewidział kolonialne obozy koncentracyjne, co po prostu się naczytał, bo one istniały już w innych miejscach na świecie. O tym, że jesteśmy w kryzysie klimatycznym, czy w katastrofie klimatycznej, ludzie wiedzą od dawna. Już prezydent Carter robił pewne ruchy w celu naprawy środowiska naturalnego. Natomiast zgadzam się z Panią, że w Wieży jest zalążek tego, co się realizuje w tym momencie. To dystopia, która jest tak naprawdę rozgrzaną percepcją – patrzysz na teraźniejszość i widzisz przyszłość, bo teraźniejszość ma siłę ujawniania przyszłości. Dystopia nie jest jakąś absurdalną, wyimaginowaną wizją, tylko zaobserwowaną, rozgrzaną teraźniejszością. Tak to rozumiem. Zresztą w Wieży wątki katastrofy klimatycznej gdzieniegdzie zostały wpisane. Szkoda, że opóźnia się mój trzeci film. On jest metaforycznie o lockdownie. Napisałam go w 2017 roku.
Kiedy dociera do nas skala dokonanych przez człowieka zniszczeń i przestajemy mówić o kryzysie, a zaczynamy o katastrofie, ogarnia nas rozpacz. Bohaterka Erotiki nie może doznać rozkoszy, bo czuje lęk. Po co w takim razie nam sztuka i filmy? Czy filmy mogą uratować świat?
Ja swoją rolę rozumiem w ten sposób – i mam nadzieję, że mi się to udaje choćby w najmniejszym stopniu – aby nie dokładać się do rozszczepienia ludzi od faktycznego stanu kondycji środowiska naturalnego. Moim zdaniem dużym problemem ekologii – chociaż właśnie wychodzimy z tego etapu – jest to, że dysocjujemy się od rzeczywistości. Wciąż jest tak dużo ludzi, którzy podają w wątpliwość, że istnieje coś takiego jak „tak zwane zmiany klimatu”. Tymczasem my nie mamy „zmian klimatu” i „kryzysu klimatycznego”. My mamy katastrofę klimatyczną i dokładnie tak powinniśmy to nazywać. Kompozycje kadru w „Jeśli długo będziesz siedzieć w ciszy to przyjdą do ciebie inne zwierzęta” planowaliśmy w taki sposób, żeby całość zajmowało blokowisko i nie było widać nieba. Żeby masa betonów wypełniała cały kadr i stąd też Przemek Brynkiewicz zdecydował się na format 4:3 – aby przypominał betonową kostkę. W mojej opinii najważniejsze jest to, aby przekazywać istotne informacje, uspójniać rzeczywistość. Sztuka jest spoiwem, dzięki któremu człowiek przestaje rozszczepiać prawdę o faktycznym stanie. Tak myślę o swojej sztuce. Ale bardzo nie chcę mówić, co inni artyści i artystki mają robić. Bo każdy ma inne zadanie.
Czyli sztuka ma możliwość zwrócenia uwagi na pewne rzeczy…
Tak, sztuka może sprawić, że widz i widzka będą mieli refleksję na temat otaczającej nas rzeczywistości, niezależnie od tego, jaka ona będzie. Ważne jest, żeby w ogóle mieć ten odruch, wektor na zadawanie sobie pytań, czy jest dobrze, czy nie. Czy ja widzę te zmiany, czy ich nie widzę.
W Wieży dochodzi do przebudzenia. W „Jeśli będziesz długo siedzieć w ciszy, przyjdą do ciebie inne zwierzęta” bohaterka nie wpada w popłoch, gdy słyszy alarmujące syreny, ale stawia czoło katastrofie. Przypomina mi ona Justine z Melancholii Triera. Wydaje mi się, że jest w tych zakończeniach jakaś otucha. Czy Pani kino może pocieszać? Albo czy chciałaby Pani, aby pocieszało?
Nie mam kontroli nad tym, kto będzie miał jaką emocję po obejrzeniu moich filmów. A czy mnie one pocieszają? Ja sama mam głęboką depresję klimatyczną i jestem absolutnie pozbawiona nadziei. Nie wierzę, że to się uda uratować. Ale wydaje mi się, że najgorsze jest tkwienie w kłamstwie. Ludzie mają taki romantyczny stosunek do prawdy, taki trochę z bajek. Ja nie mam. To nie jest ani przyjemne, ani miłe, ale fakt, że nie wypierasz faktycznego stanu, jest jakąś nagrodą. Wypieranie rzeczywistości chyba dosłownie definiuje osobę psychotyczną. W tym sensie wszyscy jesteśmy psychotykami, ale ja bardzo bym nie chciała nim być. Moim zdaniem politycy są psychotyczni i namawiają nas na pewien rodzaj charakteropatii. Natomiast moje bohaterki takie nie są. Kaja z Wieży. Jasnego dnia nie rozszczepia rzeczywistości w przeciwieństwie do pozostałych bohaterów, przez co wydaje się szalona. Nie wiem, czy moje filmy są pocieszające, czy nie są, a czy mają zdrowy stosunek do rzeczywistości? Tak myślę.
Myślę, że Pani filmy mają dużo wspólnego z poezją…
Bardzo mi miło i ja bardzo lubię tak myśleć. Bo cenię polską współczesną poezję! Klicką, Witkowską, Bargielską, Fiedorczuk i Lebdę, Bąka i Górę, Kaczanowskiego i tak dalej.
…Są konceptualne, a Pani mówi, że nie chce się poddawać reżimowi storytellingu. Do pracy nad „Jeśli będziesz siedzieć długo w ciszy, przyjdą do ciebie inne zwierzęta” zaprosiła Pani nawet poetkę, nie pisarkę, właśnie Ilonę Witkowską.
Wydaje mi się, że pisanie scenariusza ma więcej wspólnego z poezją niż prozą. Theodor Adorno pisał już dawno temu o przemyśle kulturowym. Kapitalizm sprawił, że liczy się tylko zapychacz i miałkość. Łatwość. A mnie się wydaje, że film – oprócz tego, że ma dużo wspólnego z projektowaniem – to z poezją też. Oczywiście w obrębie jakiejś określonej postawy artystycznej. Nie jest tak, że rzeczy sobie fruwają, jak gdyby z dupy. Lubię myśleć, że historia, czy opowiedzenie historii, to nie główna, ale jedna z wielu składowych filmu. Bo jeśli się napisze dobrą historię, ale źle się ją opowie, zagra, osadzi w złych lokacjach, zrobi złe kostiumy i scenografię, to nic z tego nie będzie – co udowadnia, że storytelling nie jest priorytetem. Znamy filmy, które miały nieznaczną historię, ale wszystko w nich zapracowało w taki sposób, że są arcydziełami. Tak więc wydaje mi się, że fetyszyzacja storytellingu jest odruchem kapitalistycznym. A ja kapitalistką nie jestem. Przynajmniej nie chcę być.
Pani filmy trudno zakwalifikować do jakiegoś gatunku. Często mówi się o nich jako o horrorach, filmach grozy. Czy horror jest dla Pani bliskim gatunkiem? Czy może groza pojawia się w Pani filmach intuicyjnie?
Ludzie lubią sprowadzać rzeczy i emocje do prostych kategorii. W ten sposób uczymy się opisywać świat. Być może bez tego byśmy zwariowali. Ktoś więc kiedyś wymyślił coś takiego jak gatunek. Ja, zasadniczo rzecz biorąc, zajmuję się lękiem, kryzysem, w związku z czym przypisano mi, że robię thrillery, horrory, filmy grozy i tak dalej. A mnie po prostu teraz interesuje lęk. Być może dlatego, że jest to emocja, o której wiem najwięcej. Żyjemy w ciekawych czasach, w momencie, w którym, moim zdaniem, gatunek zaczyna ginąć, przestaje być precyzyjny i to mnie na jakimś poziomie kręci. Platformy streamingowe, jak Netflix, HBO, Canal +, dopasowują gatunek do odbiorcy. Jeśli ogląda Pani dużo horrorów, to Erotica zostanie Pani podsunięta jako thriller i dystopia, ale jeśli ogląda Pani dużo dokumentów przyrodniczych, zasugerują ją Pani jako, na przykład, dramat, może nawet film przygodowy. Co literalnie oznacza, że gatunek przestaje mieć znaczenie, bo w swojej istocie jest kłamstwem.
A takie kłamstwo wprowadza w błąd, ogranicza…
Dla mnie wiele filmów opisanych jako dramaty psychologiczne to najpotworniejsze z horrorów. Są horrory, które odbieram jak komedie. A więc czym jest gatunek? Absolutnie: hasłem. Ludzie muszą coś opisywać – po to mamy imiona i nazwiska, żeby wiedzieć, jak się do siebie zwracać. Problem polega na tym, że jak już coś opiszemy, bardzo rzadko poddajemy to ponownie w wątpliwość. I myślimy, że jak znamy czyjeś imię, np. Jagoda Szelc, to znamy tę osobę. Wydaje mi się, że mieli rację ci rdzenni amerykanie, którzy uznali, że człowiek na przestrzeni swojego życia zmienia imię. To ma sens, nie? To jest trochę jak z tym szowinizmem – jak się zrobi film, to natychmiast wszyscy piszą, do którego mężczyzny, autora, jesteś podobna. Szukamy struktur, takie odruchy. A ja szukam rozparcia struktur.
Czytałam, że Pani jest podobna do Lyncha.
Czego to ja się nie naczytałam, do których panów niby jestem podobna. Na pewno korzystam z odkryć różnych twórców i twórczyń, ale tak szczerze mówiąc wolałabym porównanie do Agnès Vardy. Choć wiem, że tego nikt nie zobaczy.
Myślenie ekologiczne w wielu kręgach wciąż jest postrzegane trochę protekcjonalnie, jako swego rodzaju moda lub lifestyle. Czy, biorąc pod uwagę tematykę Pani filmów i przekonania, natrafia Pani czasem na jakieś przeszkody w środowisku filmowym?
Muszę przyznać, że niespecjalnie się tym zajmuję. Z drugiej strony czuję, że poziom wykluczenia mnie jako kobiety, do tego młodej kobiety, w Polsce, która jest zaangażowana w ruch prozwierzęcy i ekologiczny, to już wiele powodów, dla których można mnie wykluczyć – naprawdę nie wiem, który z nich jest przeważający. Robię specyficzne kino, które w Polsce określa się mianem trudnego, co jest dla mnie szokujące, bo uważam, że ludzie na świecie robią bardziej ekstremalne rzeczy w kinie niż ja. Powiedzmy, że w Polsce jest przez to trochę trudniej. Ale nie zajmuję się tym nadmiernie. Nie mam czasu, w próbach jestem [śmiech].
Czytałam, że nie łamie Pani swoich zasad podczas kręcenia filmów – na planach próbuje Pani wcielać ideę weganizmu, ogranicza produkcję śmieci. Czy to popularna praktyka? Czy może jest Pani wyjątkiem?
Nie, absolutnie nie. Ten ruch wśród moich kolegów i koleżanek bardzo intensywnie się rozwija. W ekologii filmowej, podobnie jak w ekologii w ogóle, duży problem sprawia wprowadzanie myślenia czarnobiałego – wszystko albo nic. Kto wie, może zero waste tak naprawdę wyrządziło więcej szkód niż pożytku. Niektórzy ludzie nie są w stanie się na to zdecydować. Za to less waste jest ideą, w którą łatwiej kogoś zaangażować. W przełożeniu na robienie filmów są to rzeczy, których pozornie nie widać.
Co na przykład?
Staramy się nie wybierać odległych od siebie lokacji. Pracujemy w sposób zorganizowany w czasie. Nie robimy nadgodzin, bo one również powodują emisje: światła, prądu na planie, nerwów. Dobre planowanie jest bardzo ważne. Z ekologią jest trochę tak, jak z walką przeciwko mowie nienawiści czy dyskryminacji – jeśli działasz ekologicznie, czyli nie szkodzisz, masz poczucie, że nic nie zrobiłaś. Bo przecież jak czegoś nie zrobisz źle, to nie ma materialnie dowodu, że zrobiłaś coś dobrze. Ja, ze swojej strony, mogę się po prostu zorganizować w ten sposób, aby nie nadużywać emisji. Planujemy zrobić tzw. plan wegański. Nie będzie to trudne, bo większość mojego zespołu to wegetarianie i weganie. Wiele można też zrobić za pomocą naturalnego oświetlenia, bez sprowadzania dodatkowych lamp. Warto ograniczyć przemieszczanie się dużej liczby osób między lokacjami, co bardzo oszczędza czas. Są też pomysły, aby na napisach końcowych filmu umieszczać informację o sumie emisji CO2 na planie. Jeśli każdy film będzie to miał, zacznie się konkurowanie o nisko-emisyjność. Czy jest możliwe, żeby film był całkowicie nieemisyjny? Raczej nie, nie w tej technologii. Ale możemy zrobić wszystko, żeby był jak najmniej emisyjny. Czy warto? Tak, warto. Chciałabym, żeby o ekologi ludzie mówili w kategoriach normy.
Czyli można powiedzieć, że coś idzie ku lepszemu, skoro świadomość się zwiększa, obejmuje coraz więcej dziedzin…
Wie Pani co? Myślę, że to już nie jest kwestia naszego wyboru. Nie mamy wyboru, bo czas, w którym teraz żyjemy, czyli czas przed sprzężeniami zwrotnymi, jest bardzo dramatyczny. Myślę, że to się wszystko źle skończy, co budzi lęk. Ale w granicznym momencie lęku pojawia się też rodzaj pewnej odwagi (i to jest być może w moich filmach) – gdy boisz się tak strasznie, że w końcu zaczynasz myśleć, że nie ma się czego bać. A potem zostaje tylko odwaga. Ekologia jest pewnego rodzaju postawą względem rzeczywistości, w której żyjesz i z której nie uciekniesz. Ktoś kiedyś powiedział, że zachowujemy się jak kosmici. Nie jak ludzie, ale jak osobniki spoza naszej planety, które rujnują tę planetę, ponieważ mogą ją w każdej chwili opuścić i gdzieś odlecieć. Ekologia to postawa, która dotyczy czegoś więcej niż środowiska naturalnego. To postawa, która nakazuje nie rozszczepiać faktu, że jesteśmy ludźmi. Żyjemy, mamy tę planetę, tych ludzi wokół siebie, tutaj umrzemy, tutaj musimy przeżyć swoje życie. To dotyczy również filmów i tego, w jaki sposób się je tworzy – jak się podchodzi do zużycia wody, do innego człowieka i tak dalej. Nie rozszczepiajmy prawd o świecie. Mamy tylko tę planetę. To jest, moim zdaniem, ekologia.
Ostatnio w kinie wróciła moda na czarownice. W Czarownicach Mony Chollet wyczytałam, że swój udział w tym powrocie ma katastrofa ekologiczna. Skoro technokratyczny model pojmowania świata, który przez wieki wydawał się racjonalny, skompromitował się, czy to nie czas na zwrot ku metafizyce? Już nie mówiąc o dodatkowym, feministycznym znaczeniu czarownicy. Związana z naturą Kaja z Wieży jest w pewnym sensie wiedźmą. Zapytam przewrotnie: czy Pani nią jest?
Postać wiedźmy rozumiem jako tą, która wie. A co ona wie? Wie, na co patrzy. Wiedźmy często były przedstawiane z rozpuszczonymi, rozwianymi włosami i długimi paznokciami, dlatego że to właśnie paznokcie i włosy są częścią najbardziej roślinną, łączącą ze światem duchów i naturą. I dlatego obcinano wiedźmom włosy. Wiedźma jest autonomiczna, nie zgadza się na patriarchat, ale również potrafi być kolektywna. Sabaty są przecież kolektywne. To mi się podoba: osobność i przynależność. Nie wierzę w autonomiczność totalną, ale wierzę w autonomiczność jednostki, i w to, że potrzebuje ona kolektywności. I wierzę…nie…widzę, że jesteśmy osadzeni w naturze. Jest nawet taka teoria, że my ludzie, jako słaby gatunek, tak potwornie baliśmy się natury, że podświadomie postanowiliśmy ją zniszczyć. Bo my jesteśmy słabym i głupim zwierzęciem. Nie znamy umiaru. Pewnie ja też.
Jak ktoś do kogoś mówi „ty wiedźmo” można to rozumieć jako komplement, albo wręcz przeciwnie, jako zniewagę.
Nie wiem, jak ludzie to traktują. Nic mnie to nie obchodzi. Dla mnie to komplement. Wiedźma to też osoba, która nie ma męża. Nie jest królewną, a obok niej nie stoi królewicz. To jest bardzo autonomiczna postać. A wie Pani, w Polsce to jest tak, że jak kobieta robi coś sama, to zaraz trzeba jej dołożyć jakiegoś mężczyznę, co tam stanie obok i uprawomocni ją. I trzeba też natychmiast powiedzieć, że ona robi takie filmy, jak jakiś pan. I natychmiast się jakiegoś mężczyznę stawia przy tej kobiecie, bo kobieta sama, taka łysa i zagubiona… A w dupie to mam.
Ja na przykład oglądam teraz cykl esejów filmowych Kobiety za kamerą Marka Cousinsa. I chociaż twórca pięknie opowiada o dziełach reżyserek, często zdarza mu się, jakby machinalnie, szukać dla nich punktów odniesienia wśród reżyserów-mężczyzn, którzy stanowią monument, wzorzec. Ciężko zwalczyć takie myślenie.
Nie, to się da zrobić. U nas na przykład wciąż brakuje badań nad twórczością autorek. To znaczy dużo się tego drukuje na świecie, ale nie w Polsce. Brakuje omówień pracy reżyserek, jak Szczawińska, Smolar, Jadowska, Kos-Karuze, Jakubowska i tak dalej, ale bez ujmowania ich w kontekst „kobiecego kina”. Irytujące jest to określenie, muszę przyznać, chociaż już zaczęto mówić „kino kobiet”, a to już lepiej. Robienie z mężczyzn antagonistów, to jak mówienie w sprawie Weinsteina o Weinsteinie. Znowu jest to sprawa jakiegoś mężczyzny. A gdzie są te kobiety, które zareagowały, które miały odwagę? To się cały czas powtarza. Te historie ciągle są o mężczyznach.
Wspaniałe jest to, że Pani filmy w pośredni sposób wyrażają ten często podnoszony w ekologicznych narracjach dualizm natura/kultura, nachodzenie się jednego na drugie. Kultura w Pani filmach to artystyczna forma. Natura z kolei jest tym, co wewnątrz – naturalne dialogi, naturalność relacji. Obie kategorie istnieją w Pani twórczości. Zamiast się zwalczać, współpracują ze sobą.
Bardzo mi się podoba, to co Pani mówi. Może tak jest.
I przekłada się to na codzienne życie, prawda? Czytałam felieton, w którym opowiada Pani, że używa bawełnianych szmatek w kuchni i wielorazowych przyrządów, nie kupuje warzyw opakowanych w plastik… To bardzo spójne.
Tak. Bardzo jestem oszczędna i jak z kibuca Żydówka czyszczę dom. Oszczędzam środowisko, ile się da.
Słyszałam też, że odstresowuje się Pani przy Przystanku Alaska. Ja niedawno wróciłam do tego serialu i bardzo go lubię. To chyba nie przypadek, że Pani, jako osoba wrażliwa na kwestie klimatyczne, z seriali wybiera właśnie ten opowiadający o totalnym mieszczuchu, który musi nauczyć się życia na odludziu, w otoczonym głuszą miejscu?
[śmiech] I jest neurotyczny! To serial o totalnej utopii, której on kompletnie nie potrafi rozpoznać. Oczywiście na końcu rozpoznaje i, krótko mówiąc, ulega ozdrowieniu. Czy Pani zna taką książkę: W głębi kontinuum?
Nie.
Bardzo pani polecam. To wspaniała książka pewnej antropolożki o tym, jak pomyliliśmy się w wychowywaniu dzieci. Książka, którą poleca się kobietom w ciąży, ale powinni ją przeczytać również starsi mężczyźni. Natomiast Przystanek Alaska… Ten serial jest niebywały pod wieloma względami. Filozoficznym, literackim, filmowym, psychologicznym, metafizycznym. To jest taka najlepsza zupa po prostu. Ta książka i ten serial mają dużo wspólnego. Głupich ludzi z miast.
À propos ludzi z miasta – czy dobrze rozumiem, że Pani celowo w swoich filmach podważa pewne schematy społeczne? Mam tu na myśli rodzinę z Wieży. Jasnego dnia, niby zwyczajną, zżytą, a jednak w pewien sposób arogancką. Traktują ten kawałek ziemi jak typowi właściciele, którym się wszystko należy, zamiast jak coś, co dostali w darze, o który należy się troszczyć. Przypominam sobie też scenę z „Jeśli będziesz siedzieć…”, w której podczas rodzinnej uroczystości dochodzi do pewnego przełamania – mężczyzna z Zespołem Downa wygłasza przemówienie.
Tę scenę opowiedział mi mój partner. Zajmował się kiedyś chłopcem z Zespołem Downa, który faktycznie wygłosił takie przemówienie. Bardzo mi się to podoba. Bo jeśli ktoś powinien przemówić, to właśnie ten, kto ma totalnie niewyprany mózg przez patriarchat. Ojciec tej rodziny jest życzliwy, i moi bohaterowie z Wieży. Jasnego dnia to też dobrzy ludzie. Ale robią coś takiego… Mulę poznajemy, zanim w ogóle zobaczymy jej twarz. Zakłada siatkę wokół drzewa, niby po to, żeby jelonki go nie obgryzły i tak dalej, ale to już jest uzurpacja. Pytanie, czy jesteśmy w stanie wyjść z takiego poziomu arogancji? Czy jesteśmy tymi kosmitami, którzy zleźli na ziemię, zeżrą ją i później odlecą, czy może dostaliśmy ją w darze? Podoba mi się to! W Laosie, jak ktoś ma ściąć drzewo pod domem, żeby w nim zamieszkać, rusza cała procedura przepraszania ducha Phi, który ma się na to zgodzić. Po tym jak ONZ wjechało po Pol Pocie do Kambodży i Laosu, cięto drzewa, żeby położyć asfaltówki, wybudować fabryki i koniec końców zrujnować im te kraje, zanieczyścić i wykorzystać. Laotańczycy zareagowali wtedy bardzo nerwowo. Nie mieściło im się w głowie, jak można za jednym zamachem wyciąć tyle drzew. .
Czytam właśnie Pieśń ziemi Robin Wall Kimmerer. To profesorka botaniki, która jest jednocześnie członkinią plemienia Potawatomi. Autorka opowiada, jak kiedyś przyśnił jej się lokalny targ pełen warzyw i owoców, w którym wszystko było za darmo. I co się wówczas okazało? – z szacunku dla darczyńców miała ochotę zabrać ze sobą o wiele mniej rzeczy, niż gdyby wszystko było bardzo tanie. Relacja produkt-konsument wiele zmienia.
Tak, ale to również wynika z zaburzeń narcystycznych i tego, że nie rozumiemy kolektywności. To jest długa historia i wydaje się nie do przerobienia. Teraz przynajmniej. Chyba musimy wszystko zaczynać od początku. Jestem czarnowidzką. Czarownicą-czarnowidzką [śmiech]. Kryzys bywa czasem wielką szansą, ale nasz obecny kryzys, pandemiczny, tylko pokazuje, że ludzie nic nie skumali, pogłębiło się też rozwarstwienie społeczne. Nie mam nadziei, ale myślę sobie, że masz tylko kontrolę nad sobą i swoimi czynami. Za rzadko uczymy dzieci, że powinny być dumne, jeśli nie szkodzą. Ważne również, aby opiekować się tymi, którymi możesz się zaopiekować. Nie jesteśmy w stanie zrobić nic więcej.
Tym podsumowaniem chyba możemy zakończyć rozmowę.
Muszę przyznać, że nie miałam śmiałości przejść z Panią na Ty.
Właśnie! Nie wiem czemu. Dorota, bez sensu zupełnie! Ale skoro już tak przeprowadziłyśmy tę rozmowę… [śmiech]
Foto z miniatury: Natalia Kaniak
O autorce:
Final Girl na emeryturze
Komparatystka z wykształcenia, entuzjastka z natury. Wierna ejtisom, Muminkom i Debbie Harry. Pracuje w reklamie, choć chętnie by się z tego wykręciła. Po godzinach prowadzi bloga Z moich ust.