Przetrwanie – recenzja powieści Ruiny

Gdy leniwy wypoczynek zacznie rozsadzać potrzeba przygody, dajesz się ponieść chwili, jednej nieprzemyślanej decyzji, która urasta do rangi fantazji i rytuału przejścia. A z tego miejsca już blisko do horroru, o czym na własnej skórze przekonają się bohaterowie książki Scotta Smitha – Ruiny, odświeżonej niedawno przez Wydawnictwo Vesper.

To opowieść, która już w fabularnym trzonie stanowi idealny materiał na film z pogranicza survival horroru i slashera. Oto grupka znajomych u progu dorosłości pakuje plecaki, by skorzystać z ostatnich chwil urlopu w Meksyku. Imprezują w najlepsze, razem z przypadkowymi znajomymi kąpią się w słońcu i alkoholu. Celebrowanie relacji równie trwałej co wakacyjna opalenizna to tylko kolejna przygoda, wyraz tęsknoty za nieznanym. Gdy brat jednego z przyszywanych towarzyszy ginie w meksykańskiej dżungli, cała grupa spontanicznie rusza jego śladem, początkowo jeszcze żądna przygód, wielkomiejsko nieświadoma tego, co czeka ją po porzuceniu nowoczesnej cywilizacji.

Scott Smith może być kojarzony nie tylko przez miłośników gatunkowej literatury. Ruiny są jego drugą powieścią, wydaną trzynaście lat po debiutanckim Prostym planie (1993), ale obydwie zostały dość szybko przeniesione na kinowe ekrany na podstawie napisanych przez autora scenariuszy. Inkorporując literackie zawiłości na grunt (podlegającego pewnym ograniczeniom) języka filmu, dowiódł plastycznej sprawności, z jaką postrzega swoje światy.

Mimo różnic fabularnych, obie historie łączy jedna zasadnicza myśl. Zarówno skute mroźną zimą pustkowia prowincjonalnej Ameryki, jak i rozgrzane meksykańskim słońcem ruiny, które pamiętają starożytne cywilizacje – stają się areną klaustrofobicznego starcia. To, w obu przypadkach, teatr na kilku aktorów szarpanych podobnym brakiem nadziei, potrzebą przetrwania za wszelką cenę w skrajnie opresyjnej rzeczywistości. Bohaterów próbujących poradzić sobie z pojawieniem się dotychczas nieznanych emocji. Podczas gdy Prosty plan (świetnie przeniesiony na ekrany przez Sama Raimiego) można odczytywać jako dość klasyczny moralitet o chciwości i mrocznych zakamarkach ludzkiej psychiki, Ruiny idą krok dalej, pęczniejąc od ciężaru różnych interpretacji. Od krytyki antropocenu, realizowanej w starciu człowieka z dziczą, przez florystyczny horror, czerpiący z klasycznej szkoły grozy, aż po ucieleśnianie kolonizatorskich korzeni anglosaskiej kultury, reprezentowanej tu przez młodych, nierozważnych wagabundów, zwróconych przede wszystkim ku sobie.

Mimo słusznych historycznych zapędów autora, który podkreśla znaczenie rdzennych cywilizacji i natury, tłamszonych przez ekspansywną kulturę zachodu, na pierwszy plan w Ruinach wysuwa się napięcie survivalowego horroru, lepkość otoczenia, kiełkująca w bohaterach paranoja. Brak klasycznego podziału na rozdziały pomaga historii wessać czytelnika od pierwszej strony, co, obok sugestywnego i emocjonalnego jej nawarstwienia, dobrze niesie lekturę. Sprawnie przechodzimy od alkoholowego upojenia na plaży, przez spocenie gęstością dżungli, aż po zimny pot na karku ze strachu i fizjologiczne rozbebeszanie młodych ciał, bezbronnych w obliczu inwazji krwiożerczej rośliny, której genezy, co ciekawe, nie poznajemy. 

Choć adaptacja książki jest pomysłowa, nie udało się przenieść na ekrany jednego: body horrorowej gorączki powieści, która klei się od cielesnych wydzielin, pożeranych tkanek i krwi wyssanej przez ożywione pnącza. Film zawiera ciekawą interpretację powieści, pod względem cielesności jest jednak zachowawczy i nie karmi do syta głodnej gore-jących wrażeń wyobraźni widzów. Na szczęście autor znajduje ratunek i w tej sytuacji, oferując też inne atrakcje. Tym, co satysfakcjonująco łączy zarówno film, jak i książkę, jest emocjonalne wyczucie, widoczne nie tylko w warstwie psychologicznej bohaterów, ale i sprawnym wywracaniu gatunkowych schematów, co wyłuskuje historię z szufladki oczywistości. Podział na samca alfa, nerdówę, wesołka i wyuzdaną kokietkę jest miękkim tworzywem w rękach autora, który traktuje schematy jako punkty wyjścia do indywidualnych historii, zaskakujących doświadczeń i emocjonalnego siłowania się w skrajnych warunkach. A przede wszystkim zaś: odwracania naszych odbiorczych przyzwyczajeń, co szczególnie dobrze działa właśnie na ekranie, przesyconym przecież określonymi schematami ról z kina gatunkowego. 

Ostatecznie więc książka i film są bytami uzupełniającymi się, proponującymi coś na wzór dwóch spojrzeń na tę samą historię. Niekoniecznie podatnych na wartościowanie, podziału na lepsze i gorsze, raczej oferującymi własne doświadczenie i inspiracje. Literackie Ruiny to mięsista, duszna opowieść na styku kultur, obnażająca prawdę o nas samych, o potencjalnych reakcjach w sytuacji zagrożenia. O dawnych grzechach, potrzebie odkupienia, zachowaniu determinowanym przez miejsce urodzenia. Z kolei Ruiny na ekranie dorzucają do tego ciężaru  przypomnienie, że sztuka filmowa może znajdować własne sposoby na realizację sugestywności opowieści, a jeden właściwy sposób na adaptowanie literatury nie istnieje. 

Za egzemplarz recenzencki dziękujemy Wydawnictwu Vesper. Książkę można zamówić przez stronę: https://vesper.pl/literatura/1156-ruiny-scott-b-smith-oprawa-twarda-978837731431

O autorce:

Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Może cię zainteresować

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Do góry