Prześnione obietnice. Queer w netflixowym mainstreamie

„Netflix, 2021, główny bohater homo, ale miałem odrobinę nadziei, że przynajmniej Ewan McGregor oszczędzi nam scen ohydnego homoseksualnego soft-porno które to pojawiają się już co raz częściej w Netflix. […] Śledzę codziennie co się dzieje obecnie w Stanach i to jest dramat i tragedia. Młodzi marksiści-leniniści-maoiści wywracają ten kraj do góry nogami i już to widać w takich Netflixach….” [Z forum na temat Haslton (2021, S. White), pisownia oryginalna]

Gdyby co frywolniejsi filmwebowcy sformowali partię, chodziłabym po mieście z bejsbolem. Widzę to tak –  bojówkarze wychodzą naprzeciw paradom równości, a po bruku turlają się zęby. Na razie wszystko zostaje w rodzinie, czyli co na forum – na szczęście nie na ulicy. Czytam komentarze i za każdy hejt na Netflixa odkładam złotówkę. Zarzuty? Odpowiem ładnie – różnorodność niefaworyzowanych bohaterów. Jeszcze chwila lektury i będę bogata. Jak na rynek telewizyjno-serialowy, działania Netflixa są rzeczywiście inkluzywne, a ekranowa reprezentacja na tyle zauważalna, że co niektórzy się pieklą. To chyba mówi nam coś o widzach – uderz w stół, a nożyce się odezwą.

Nową jakością jest nie tylko obecność queeru w mainstreamie, ale i założenie, że społeczność LGBTQ+ to też odbiorcy kultury. Neoliberalizm długo nie obejmował ich konsumenckim patronatem i dolewał oliwy do ognia binarnych podziałów płci i seksualności. W efekcie nasza kultura popularna to kolos na glinianych nogach. Jakkolwiek tęczowe graffiti na jego powierzchni nie zmieni tego, że za zaprawę posłużyły agresja i przemoc. Queer na zasadzie takiej kolorowej dekoracji jest obecny np. w Ginny i Georgii (2021, S. Lampert), Hollywood (2020, I. Brennan, R. Murphy) czy O wszystko zadbam (2020, J. Blakeson). Liczenie się z queerową publicznością jest wciąż wyrachowane, a posunięciami dużych graczy rządzi ekonomia pieniądza. Queer w różowym opakowaniu kapitalizmu to prezent, który wywoła zamieszanie przy rodzinnym stole. Można jeszcze spróbować ukryć go między wódką a zakąską, ale daremny trud, jeśli babcia nie zapomniała okularów. A jeśli nawet taki queer szokuje, to może dać sobie spokój i po prostu pozwolić mu błyszczeć emancypacyjnym blaskiem? Niech oślepia tych, którzy nie nawykli do słońca. 

Na pewno nie upieczecie dwóch pieczeni na jednym ogniu, jeśli przy waszym stole siedzi homofobiczny wujek oraz niebinarna znajoma z pracy i oboje są głodni. Jemu można by zaserwować Peaky Blinders (2013-2022, S. Knight), a jej Sex Education (2019-, L. Nunn), ale w bibliotece Netflixa nie znajdę nic, co mogliby skonsumować wspólnie. Nawet na jedną queerową postać z tła wuja będzie kręcił nosem: „że ubrany jak baba i w ogóle to wyłącz”. Choć ja homofobię wyrzucam z projektu przyjaznego świata, w piątek wieczór streamingi odpalą wszyscy. Netflix stara się projektować uniwersalne treści i choć każdy znajdzie coś dla siebie, nikt nie będzie w pełni zadowolony.

Strategia Netflixa jest według mnie następująca: bawić, byle nie zrazić. Produkcje, które są zachowawczo normatywne, to zawód dla tych, których nie obejmuje ekranowa reprezentacja. A filmy i seriale, które queerowe wątki czynią centralnymi, rozzłoszczą tych, którzy heteroseksualność wciąż przyjmują za jedną z  głównych cnót Człowieka – na równi z męskością i białością jego skóry. I dzieje się to nawet tam, gdzie nieheteroseksualnych bohaterów wciska się w zachowawczy gorset (Grace i Frankie [2015-2022], M. Kauffman, H. J. Morris). Spłycanie przeżyć osób nieheteroseksualnych rozsierdza podwójnie. Społeczność LGBTQ+, bo ich doświadczenia zamyka się w historii białej lesbijki z idyllicznych przedmieść gdzieś w Massachusetts (Ginny i Georgia), a homofobów – bo otrzymują wizualny komunikat, że „homoseksualizm można uprawiać bezkarnie” (Porady różowej brygady [2003-2007]). Więc warto porzucić nadzieję, że zadowoli się wszystkich i wykorzystać potencjał inkluzywności, aby włączać coraz to nowe osoby do reprezentacji.

Trzeba przyznać, że Netflix wykazał się brawurą w 2013 roku, kiedy wyprodukowanie serialu z lesbijskimi wątkami nie było wcale tak oczywistą decyzją (Orange is the New Black [2013-2019], J. Kohan).  Tym samym położył swoją głowę na szali w czasach, gdy nie był jeszcze potężną hydrą. A przecież kilkanaście lat wcześniej każda nienormatywna tożsamość powodowała w telewizji poruszenie – w Ellen (1994-1998) z wyoutowaniem tytułowej bohaterki czekano aż do trzeciego sezonu (czyli do 1997 roku). Platforma stoi też za innymi produkcjami, które przeniosły queer z peryferii do centrum. Tym serialom zawdzięczamy też dobrą reprezentację: RuPaul’s Drag Race ([2009-], drag, transpłciowość), Sex Education (panseksualność, niebinarność) i Everything Sucks! ([2018], B. Y. Jones, M. Mohan, homoseksualność, biseksualność). W produkcjach Netflixa queer jest zawsze specjalnie wyeksponowany (Ginny i Georgia), podczas gdy w tytułach HBO raczej wsiąka w tło (Mare z Eastown [2021], B. Ingelsby). W pierwszym przypadku jest to walka o spojrzenia, którą trzeba prowadzić na oczach widzów, a w drugim – uzwyczajnienie nienormatywnego. Trudno powiedzieć, która polityka sprawdza się lepiej, bo to zależy od realizacji. Najważniejsze – niczego nie pakujcie na siłę w tęczowy papier.

Pal licho różnorodność, tę można osiągnąć, gdy drugie tło zaludni się kobietami i osobami o innym kolorze skóry niż biała. Przynajmniej tak niektóre produkcje omijają to, co już za dwa lata stanie się oficjalnym przedmiotem oscarowych regulacji. Postulat różnorodności odnosi się po prostu do obecności na ekranie – kulturze popularnej potrzeba jeszcze inkluzji. Czy sama obecność wystarczy? Jasne, reprezentacja osób queerowych w produkcjach Netflixa jest spora, ale co z tego, jeśli scenarzyści piszą im role typu: „zmanierowany przyjaciel głównej bohaterki”. Jeśli znacie ten archetyp bohatera (Diabeł ubiera się u Prady (2006, D. Frankel), Mój chłopak się żeni (1997, P. J. Hogan), Seks w wielkim mieście ([1998-2004], D. Star), to wiecie też, że przez karykaturalność odsyłamy je już do lamusa.

Inkluzja i różnorodność trendują jako modne hasła i sprzedają się dobrze w pitchingach i raportach z badań nad wizualną reprezentacją. Dla mnie realizacja tych postulatów oznacza takie działanie na rzecz niefaworyzowanych tożsamości, które nie pomija kontekstów społeczno-kulturowych. Takich narzędzi emancypacji nam trzeba, gdy radykalizuje się świat. Choć trudno od kultury popularnej oczekiwać samoświadomości, od twórców już można. Jeśli platformy streamingowe mają być nową telewizją, muszą przejąć też jej edukacyjną rolę. Głucha rozrywka zaspokaja tylko najpilniejsze potrzeby.

Użytkowniku, pamiętaj: Netflix nie pozwoli sobie na wszystko, bo w przeciwieństwie do stacji telewizyjnych, nie jest uzależniony od reklamodawców, a nas – subskrybentów. A my zarobione pieniądze wykładamy ze swojego portfela i w każdym miesiącu możemy zadecydować, że płacimy po raz ostatni. Jeśli chcemy zmian, ujawnijmy nasze potrzeby. Niech o nas zabiegają. Bo polityka Netflixa to na razie łagodny kompromis. Transgresyjny content zwiastowałby zagładę zmurszałych struktur, dominująca kultura będzie z nim walczyć, jak z ogniem. Niech rozmiar tej walki nie przekreśla z góry rewolucyjnego potencjału podważania norm. Proch nie zmókł, trzeba tylko uwzględnić przygotowanie przeciwnika i rzeźbę terenu, założyć, że będzie to walka rozciągnięta na lata. Obecność queeru w popkulturze to dopiero przedsmak rewolucji, bo rozbrajanie żelbetowych konstrukcji neoliberalizmu chwilę potrwa. Jeśli się uda – zostaną ruiny i zgliszcza. A potem? Może przyjdzie czas na jedną z tych utopii, które śnią się akademikom.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Może cię zainteresować

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Do góry