Pamiętacie pierwszy film, który Was naprawdę przestraszył? Ja pamiętam. Był nim Koszmar z ulicy Wiązów (1984). Obejrzany z przypadku i nieodpowiedzialnie, okazał się dla mnie, wówczas sześciolatki, koszmarem nie tylko z tytułu – jeszcze długo po seansie miałam problemy z zaśnięciem. Kilka lat później mój brat przyniósł do domu kasetę z Hellraiserem (1987, C. Barker), horrorem nawet bardziej oślizłym i dosadnym niż ten Wesa Cravena, a jednak wywołującym odmienne emocje. Gdy na ekranie pojawiał się nabity gwoździami Pinhead, nie odwracaliśmy wzorku – patrzyliśmy zafascynowani.
Kwestię, dlaczego oglądaliśmy krwawe filmy w tym wieku i kto nam na to pozwolił, zostawmy dyskusjom o specyfice lat 90. Sensowniej będzie się wytłumaczyć z samego tematu tego artykułu. Czy warto dzisiaj wracać do Clive’a Barkera z innych powodów niż kinofilska przyjemność? Czy nie jest to rozrywka zarezerwowana głównie dla konkretnego grona geeków, koneserek i koneserów horroru? Hellraiser jest filmem poniekąd awanturniczym. Powstał w szczytowym momencie kryzysu AIDS, w czasach wzmożenia homofobii i purytańskich nastrojów. Odczytywany nieraz jako ostrzeżenie przed rozwiązłością, dla uważniejszej części publiki mógł być zgoła czymś innym – fantazją o transgresji. Śmiałość tego horroru czyni go wciąż żywym. Barker – w tej i innych opowieściach – obsesyjnie badał temat cielesnych i seksualnych przekroczeń. Stworzył też prywatną, z ducha queerową mitologię wyrzutków – spotworniałych outsiderów, którzy, wbrew nędznemu statusowi, nie potrzebują niczyjego współczucia. Choć budzą społeczny strach, są dogłębnie piękni.
Autor na czasie
Zrealizowane pod logiem internetowej telewizji Hulu Books of Blood (2020, B. Braga) oraz nowy Candyman (2021, N. DaCosta) – filmy wywodzące się z opowiadań Barkera – można odczytywać jako zapowiedź powrotu. Na horyzoncie majaczą już dwa nowe Hellraisery – dla HBO pilot serialowej wersji przygotowuje David Gordon Green, natomiast na zlecenie Hulu pełnometrażowym rebootem zajął się David Bruckner, twórca Domu nocnego (2020), jednego z bardziej kreatywnych stylistycznie filmów grozy ostatnich miesięcy. Warto podkreślić, że w jego interpretacji rolę Pinheada zagra transgenderowa aktorka, znana z Sense8 (2015-2018) Jamie Clayton. Wbrew oburzeniu tej części internetu, która drży przed płciową rewolucją i zdążyła się już poderwać do komentowania, soczyste tropy queerowe to w przypadku Hellraisera żadna nowość. Nie bez kozery Michael Koresky nazwał go „prawdopodobnie najbardziej hardkorowym w historii filmem S&M głównego nurtu ”, który przez łączenie sadomasochizmu z homoerotyzmem i przemycenie tych treści w ramy gatunkowe „pogwałcił heteronormatywne standardy”.
Prywatnie Barker jest otwartym gejem, a płynność płci to temat, który interesuje go chyba od zawsze. Lubię jego opowiadanie Madonna z piątej części Ksiąg krwi, w którym zamieszkujące opuszczony basen czarownice zamieniają facetów o nieczystym sumieniu w kobiety – w tekście otrzymujemy obrazowy opis przekształcających się ciał. Znana jest również anegdota, według której Barker, wspólnie z Mickiem Garrisem, szykował się pod koniec lat 80. do realizacji nowej wersji Mumii. Niestety studio Universal uznało pomysł za zbyt odważny, choćby dlatego, że główną bohaterką miała być transkobieta. „Powinniśmy porozmawiać o tym projekcie z Netflixem” – żartował po latach brytyjski twórca. Nie wiem, jak wy, ale ja chętnie obejrzałabym taką Mumię.
Filmowe transgresje Barkera – choć wywodzące się z przełomu lat 80. i 90., często lekceważone ze względu na swoją baśniową dosadność, kojarzone z taśmowymi slasherami i kampową odmianą ejtisowej grozy – w nowoczesne dyskursy wpisują się wyraziście i na przekór leniwym opiniom. Jednocześnie są przykładem wywrotowego – także jak na obecne standardy – myślenia o horrorze.
What’s your pleasure?
We wstępie do pierwszego tomu Ksiąg krwi Ramsey Campbell, w odniesieniu do jednego z opowiadań Brytyjczyka, użył określenia „osobliwie optymistyczny”. Podchwytuję je jako adekwatne również dla filmowej grozy tego twórcy. Owa osobliwość wyraża się w niej za pomocą szalonych, sadystycznych pomysłów, nawiedzonego erotyzmu, barokowości i mroku. Nie jest to jednak kino nihilistyczne, ani podejrzanie zafascynowane złem. Barker, zamiast wpisanego w gatunek konserwatywnego utrwalania prostych dychotomii: zła i dobra, piękna i brzydoty, normy i inności, dokonuje ich nieoczywistego przemieszania – i to właśnie czyni z niego optymistę. Jego filmy nie przypominają o tym, co jest normalne, by można było się z tą normą utożsamić, zidentyfikować obcość i kibicować jej zgładzeniu. On czyni obcość jedną z dostępnych możliwości, wyraźnie ją faworyzuje i niuansuje.
Dlatego Pinhead nie jest obcesowym slasherowym mordercą (i pewnie dlatego w dzieciństwie nie budził we mnie przerażenia) – nie zabija przecież niewinnych, nie inicjuje dzikiej jatki. To dandys, w swojej doniosłości podobny nieco do Draculi, który pojawia się tylko na wezwanie. Zło w Hellraiserze zostaje ulokowane nie w piekle – wszak demony u Barkera mogą równać się aniołom – ale w postaci hedonistycznego, wciąż nienasyconego wuja Franka oraz partnerującej mu Julii, stylizowanej na macochę z bajki. Jest to jednak zło niekonwencjonalne, osobne. Zło, które służy nie tyle moralizowaniu czy sugerowaniu powszechnego zepsucia, co wydobyciu cienkiej granicy między rozkoszą a cierpieniem. Ofiarami w tym układzie są – co w filmie geja można uznać za szczególnie interesujące – heteroseksualni mężczyźni, nudni i pozbawieni wyobraźni przedstawiciele mieszczaństwa. Na ich wyblakłym tle wyróżnia się para ocalałych – Kirsty, dziewczyna reprezentująca niewinność, rezolutny umysł i młodzieńczą energię, oraz jej chłopak, sympatyczny Steve, w finale zwracający uwagę mieniącą się kolorami koszulą, jakże inną od kanciastych marynarek prowadzonych na rzeź frajerów.
Homoerotyczne napięcie koncentruje się w postaci wuja Franka – w pierwszych partiach filmu obserwujemy jego atletyczne, spocone ciało, zastygłe w masturbacyjnej pozie. W drzwiach domu Julii pojawia się jak rozchełstany amant, przemoczony deszczem, emanujący seksualną energią. Po tym, jak ucieczka od Cenobitów pozbawia go ciała, odzyskuje je, karmiąc się ciałami innych. Nieprzypadkowo są to mężczyźni. Julia, rozkochana w nim pomocnica w zbrodni, podrywa ich w lokalnych barach, a potem – nakręconych i bezbronnych – prowadzi na strych, pod młotek i w mordercze objęcia wygłodniałego kochanka. W ten sposób tworzy się osobliwy – podstępnie podsunięty przez twórcę – biseksualny układ. Warto nadmienić, że z Barkerem przy Hellraiserze pracowała dyrektorka artystyczna Jocelyn James, której kolejnym projektem będą Dalekie głosy, spokojne życie (1988) Terrence’a Daviesa, wybitnego reżysera-geja; scenografią z kolei zajął się Michael Buchanan – w jego portfolio znajdziemy takie queerowe tytuły, jak Gotyk (1986) Kena Russella, Caravaggio (1986) Dereka Jarmana oraz Orlando (1992) Sally Potter.
Potwory piękniejsi niż ludzie
Zaskakuje w Hellraiserze wizualne połączenie odartego ze skóry, czerwieniącego się nagimi mięśniami monstrum z rozkwitającym w przyspieszonym tempie szkarłatnym kwiatem – Barker chętnie podkreśla piękno swoich potworów, za pomocą oryginalnych skojarzeń wysubtelnia je. Jak w moim ulubionym opowiadaniu, Trupiogłowy król (jakkolwiek niepoważnie brzmi ten tytuł, jest to kawałek potoczyście napisanej, soczystej prozy) – mężczyzna, który staje w obliczu pradawnej bestii, rozrosłej i zębatej, zamiast krzyczeć ze strachu, wpatruje się w nią oczarowany. Opis kreatury jest drobiazgowy – z jednej strony pełen emfazy, z drugiej nieoczywistego dowcipu. Twórczość Barkera syci się tym połączeniem; także podniosłe kwestie Pinheada mają w sobie żartobliwą iskrę.
Kupiłam ten osobliwy humor od pierwszego seansu Hellraisera. Natomiast sama postać reżysera zainteresowała mnie po obejrzeniu krótkiego nagrania, w którym zaprosił publikę na swój kolejny film, Nocne plemię (1990). Na tle wszechogarniającej czerni bucha zielona mgła. W mroczną scenografię, gdzie gumowe, fantazyjne maski zostały wystawione niczym muzealne okazy, wtapia się szczupły mężczyzna o sympatycznej twarzy, z fryzurą przystrzyżoną na wzór gwiazdorów ejtisowego popu. „Zawsze kochałem potwory” – wyznaje uroczyście. Z jego dostojnych, z namaszczeniem sączonych zdań wynika, że przed nami cudowny seans – oto opowieść, w której martwi ludzie mogą być bohaterami, a potwory piękne. Patetyczną, sztucznie zainscenizowaną atmosferę przełamuje wrodzona młodzieńczość reżysera, wyzierający z niego entuzjazm. Zapowiedź jest obiecująca – horror, który koi, zamiast straszyć? Chcę to zobaczyć!
W rzeczywistości Nocne plemię zostało okropnie źle potraktowane przez producentów, którzy mocno okroili filmowy materiał i próbowali sprzedać go jako konwencjonalny slasher. Dopiero ponad dwie dekady od premiery powstała pierwsza rozszerzona wersja, bardziej zbliżona do zamysłu twórcy. Obecnie jest ich kilka, jednak trzeba przyznać, że nawet oglądając tę pierwotną, głupio okaleczoną i przemontowaną, łatwo docenić oryginalność konceptu. Również zabawny tagline – „Lori myślała, że wie wszystko o swoim chłopaku. Lori była w błędzie” – nieintencjonalnie zdradza wydźwięk historii, niejako trolluje wymóg jej schematyczności.
Chłopak Lori jest bohaterem Nocnego plemienia. Po tym, jak daje sobie wmówić, że podczas utraty świadomości zrobił coś makabrycznego – odnajduje drogę do Midian, legendarnego miasta zasiedlonego przez odmieńców, mutantów i degeneratów. Jest to w istocie enklawa głęboko queerowa, barwna i karnawałowa, a także – dla tych, którzy zdobędą zaufanie jej mieszkańców – przyjazna. W kulminacyjnym punkcie zostaje oblężona, widzimy jak płonie. Przeciwko „dziwadłom” zbroi się – bez zaskoczeń – „normalna” społeczność położonego poniżej miasta, gliniarze jako uosobienie siermiężnej męskości, pijany ksiądz i psychiatra Decker – właściwy, choć nieoczywisty potwór w tym wywrotowym rebusie (jego relacja z bohaterem również pulsuje od seksualnego napięcia).
Metafora Nocnego plemienia jest jednoznaczna, choć nie do końca oczywista. Barker dokonuje ciekawego poplątania porządków. Jego celem nie jest zrównanie inności z potwornością, ale wykazanie, że aberracje, uznawane za potworne przez dewotów naiwnie celebrujących normalność, mogą być piękne – nie tylko powierzchownie, ale i dogłębnie. Kategoria piękna u Barkera wykracza poza pierwsze z brzegu, normatywne skojarzenia. Jego mutanci są bestiami tylko dlatego, że społeczeństwo ich takimi widzi. Dla uprzedzonych przeciętniaków istnieją bowiem tylko dwie interpretacje odmienności – jeśli odmieniec nie jest ofiarą, na pewno jest bestią. Wybranie drogi bestii to dla Barkera frajda, a nie przekleństwo, on robi to z satysfakcją – wszak to właśnie w bestiach jest rozkochany.
Ciekawość ciała
W Nocnym plemieniu rolę demonicznego psychiatry zagrał David Cronenberg. To oczywiście nieprzypadkowy wybór – cielesne namiętności w plastyczny sposób łączą obu twórców. Mucha (1986) weszła do kin na rok przed Hellraiserem. Frank z horroru Barkera ma w sobie coś z potworniejącego Jeffa Goldbluma. Zresztą wiele horrorów z lat 80. i 90. charakteryzował specyficzny, oślizły klimat, swoiste zafiksowanie na ciele. Ciało ekranowe żyło własnym życiem – rozczłonkowane, w ekstazie, obce, przejęte przez wysłannika piekieł czy inne nadprzyrodzone coś, penetrowane przez pasożyty, mutujące i zdeformowane, umoczone w wydzielinach. Na tym tle współczesne kino mainstreamowe wydaje się wydelikacone – jakby cyfrowe duchy zastąpiły żywe ciała. Ciało brzydkie i bezwstydne wciąż pozostaje w strefie społecznego wyparcia, może nawet bardziej niż kiedyś. Ujście dla swoich traum najczęściej znajduje w co odważniejszym autorskim kinie niezależnym.
Pamiętam jak Barker, w jednym ze starszych wywiadów, wśród swoich inspiracji (głównie powieści klasyków grozy) z zaskoczenia wymienił Królika Bugsa. Faktycznie, animowane ciało – nakręcone, slapstickowe, zwinne, co rusz przewracające się, odradzające, praktycznie niezniszczalne, może pobudzać wyobraźnię twórców body horrorów. Co ciekawe, jakiś czas temu znowu natknęłam się na podobną wypowiedź. „Kreskówki za czasów dziecięcych przynoszą najbardziej szalony obraz śmierci, jaka tylko może się wydarzyć!” – mówiła w wywiadzie udzielonemu „Przekrojowi” Julia Ducournau. Okazuje się, że reżyserka Titane (2021), zaczepnie queerowego i jednego z najbardziej transgresyjnych filmów tego roku, również inspiruje się animkami, zwłaszcza kojotem ze Zwariowanych melodii. Wydaje się więc, że zabawa ciałem – eksperymentowanie, próbowanie, przekraczanie, ciekawość poznawcza – wymaga pewnego dystansu, humoru, może nawet dziecięcego entuzjazmu. Nic dziwnego, wszak tęcza jest częścią bajkowej ikonografii.
O autorce:
Final Girl na emeryturze
Komparatystka z wykształcenia, entuzjastka z natury. Wierna ejtisom, Muminkom i Debbie Harry. Pracuje w reklamie, choć chętnie by się z tego wykręciła. Po godzinach prowadzi bloga Z moich ust.