Uwaga! Recenzja zawiera spojlery.
Podobno wszystko sprowadza się do impulsu. Destabilizacja udanego związku, ekspedycja, z której może nie być powrotu, decyzja o konfrontacji z anomalią z kosmosu – według Alexa Garlanda chęć poznania czy poczucie odpowiedzialności są jedynie wymówkami, którymi zasłaniamy z gruntu nieprzemyślane działania. Każdą czynność należałoby skrupulatnie obrać z kulturowych naleciałości. Może wtedy da się dojrzeć zarys prawdy o charakterze naszego gatunku, niezmiennie spontanicznym i autodestrukcyjnym. Zgodziłaby się z tym cyniczna Ventress (Jennifer Jason Leigh), liderka złożonej z zespołu naukowczyń wyprawy ostatniej szansy, z którego na pierwszy plan wysuwa się Lena (Natalie Portman). Biolożka i była żołnierka, idąca po śladach męża, bez wahania wkracza w rejony poddane pulsującym przemianom. Po drodze wytraca resztki gniewu.
„Strefa” (w filmie określana jako Iskrzenie) wygląda jak rozświetlona, rajska kraina, pełna zieleni i ciężkich kwiatów. Jej piękno jest jednak niezdrowe, nadmiarowe, o czym przypominają roślinne mutacje, napuchnięte, zwierzęce hybrydy, tęczowa poświata na wodzie – jak gdyby ktoś rozlał benzynę. Anihilacja, zasadzająca się na twórczości Jeffa VanderMeera, traktuje obcy organizm podobnie co Kolor z przestworzy, o rok młodszy film Richarda Stanleya (i nic dziwnego, inspiracja opowiadaniem H. P. Lovecrafta unosi się nad obiema produkcjami). U niego zawiązkiem zmian także staje się energia z kosmosu, która w niepowstrzymany sposób anektuje i zmienia: ludzi, przestrzeń, czas. Daje wrażenie bujności i obfitości, pustej w środku jak ogromne pomidory – przerośnięte i lśniące, ale bez smaku.
W Anihilacji narośle o pozaziemskiej proweniencji prezentują się jako twarde wykwity w kolorach ochry, turkusu, bladego różu. To coś pomiędzy pleśnią, koralowcem i mchem chrobotkiem spojonymi w jeden organizm, jednocześnie znajomy, jak i niepodobny do niczego, co nam bliskie. Z kolei ukryte w latarni morskiej trzewia Iskrzenia są prążkowane jak mięśnie, smoliście czarne i połyskujące twardo niby pancerzyk żuka. Im bliżej centrum, tym bardziej materia się krystalizuje, wypuszczając z gleby ostre, nieprzyjazne formy.
Anihilacja w tytule ujawnia przewrotną naturę słowa: mutacje i rozrost są przecież (jak mówi jedna z bohaterek) wpisane w nasze geny, niezbędne do wytworzenia nowych gatunków. Chorobliwość wypływałaby więc z interpretacji, napędzanej strachem przed nieznanym i świadomością, że w rzeczywistości, która ma nadejść, nie będzie już dla nas miejsca. Nowy stan rzeczy wprost akceptuje jedynie postać grana przez Tessę Thompson: „Ventress chce to zobaczyć. Ty chcesz z tym walczyć. Ale ja chyba nie chcę ani jednego, ani drugiego”. Kiedy blizny na jej przedramionach zaczynają wypuszczać gałązki, Josie ze spokojem odchodzi w zieloność. Wystarczy chwila, by stracić ją z oczu.
Niemniej dyskomfort pozostaje. Na manowce katastroficznego odczytania zwodzi analogia nowotworowa, konsekwentna i bardzo bezpośrednia (Garland wprowadza ją już na samym początku, w przebrzmiałej scenie wykładu z biologii). Film gra somatycznym przerażeniem, lękiem przed utratą cielesnej niezależności i fizycznie doświadczaną myślą o skraju istnienia. Uświadomienie sobie, że nasze organy zaczynają funkcjonować niezależnie od nas, może budzić rozpacz. W Iskrzeniu wszystko jest ze sobą połączone – komórki, strzępki tego, kim byliśmy, upiorne echa powracają w zmodyfikowanym wydaniu. Jak krzyk współtowarzyszki, dobiegający z pyska stworzenia, które ją pożarło; jak tatuaż Uroborosa, przechodzący z ręki innej członkini ekspedycji na skórę Leny. Jednakowe DNA nie wystarczy, by rozwiać poczucie Doliny Niesamowitości. Wręcz przeciwnie: cielesna bliskość spotkania z metalicznym sobowtórem, pozbawionym strony biologicznej, a mimo to jeszcze bardziej odstręczającym, zmraża do kości. W jednej ze scen istota całym ciałem przygniata Lenę do drzwi; wąskie, połyskujące palce leżą (niemal czule) na jej dłoni, a sterylnie miękka, obła twarz miażdży głowę kobiety.
Celowo unikam pisania o bohaterkach – ich bolesnej przeszłości, tarciach, przemianach. Szkicowość nakreślonych postaci, wypominana Garlandowi w wielu recenzjach, ma tu sens. Anihilacja nie jest bowiem filmem antropocentrycznym, co nas, nieprzyzwyczajonych do tego typu narracji, może zbijać z tropu. Najważniejsza okazuje się materia. Jednostkowe dylematy moralne tracą na znaczeniu w obliczu przyrody; i tak nieuchronnie popadłyby w banał.
„Strefa” przypomina o pierwotnym uczuciu olśnienia i grozy w bezpośrednim, niczym niezakłóconym kontakcie z naturą. Nieprzypadkowo bohaterki przechodzą do Iskrzenia z ascetycznych, chłodnych przestrzeni. Poza nimi, w domyślnej rzeczywistości, przyroda też rozwija się bujnie – widzimy ją przez przestronne, nowoczesne okna – a jednak pozostaje niezauważalna, jak niewidoczny element z katalogu mieszkaniowego, stockowy obrazek wklejony w szybę. Wysłanniczki współczesności znajdują się w sytuacji bez wyjścia: skazane na bycie z naturą, na jej powolne eksplorowanie. Iskrzenie odcina sygnał, zaburza pole magnetyczne, obezwładnia kompasy. Za tym specyficznym uczuciem splątania i bojaźni może nadążyć tylko doświadczenie psychodeliczne (drogę głównej bohaterki da się zresztą czytać jako coraz głębsze pogrążanie się w tripie na DMT). Naukowczynie, pozbawione narzędzi niezbędnych do zrozumienia mechanizmów rządzących w tej przestrzeni, mogą tylko iść dalej. A my za nimi, sznurem.
Anihilacja (2018), reż. Alex Garland
O autorce:
Miłośniczka kina gatunkowego, queeru i filmowej pulpy. Pisze i ilustruje.