Fabuła najnowszego filmu Julii Ducournau niełatwo poddaje się zwięzłym streszczeniom. Reżyserka stawia raczej na kompulsywne (choć tylko pozornie przypadkowe) „dzianie się”, aniżeli klasyczną narrację, kreując przy tym zaskakująco precyzyjny obraz pęczniejącego szaleństwa. Szaleństwa zarówno na ekranie, jak i poza nim. Titane to prawdziwe zwycięstwo twórczego eskapizmu, dającego przestrzeń do realizowania najbardziej ożywczych wizji.
Alexię poznajemy jako znudzone podróżą dziecko, które irytującym buczeniem próbuje zagłuszyć samochodowe radio. Doprowadzony do ostateczności ojciec w końcu traci panowanie nad kierownicą i powoduje wypadek. W efekcie dziewczynka trafi na stół operacyjny, z którego zejdzie z tytanową płytką w głowie i pociągiem do motoryzacji. Gdy po wyjściu ze szpitala czułym gestem traktuje samochód ojca, widz otrzymuje jasny sygnał: to dopiero początek niezwykle intymnej i zaskakującej relacji, prosto z futurystycznych, body horrorowych wizji traktujących o zespoleniu człowieka z maszyną.
Francuska twórczyni nie kryje się ze swoją kinofilską pasją. Unika fałszywej skromności i krygowania się, stawiając na odważne inspiracje dokonaniami poprzedników, przy czym czoła chyli nie tylko Davidowi Cronenbergowi, ale i wrażliwej na cielesne przekroczenia w duchu ekstremy – Claire Denis. Jednocześnie rezygnuje z oczywistej pomnikowości i jednoznacznych analogii na rzecz kolażowości cytatów i epileptycznych poptwistów prosto z epoki przebodźcowania. Nowe ciało będzie odtąd żyło wyłącznie na swoich warunkach.
Rozwinięcie relacji pomiędzy główną bohaterką, a jej podskórnymi pragnieniami, rozsnute jest między ekstremą gore przyjemności, a skąpaną w neonach opowieścią inicjacyjną, chętnie romansującą z tropami fizycznej ambiwalencji czy atrybutami relacji BDSM. Dorosła Alexia (debiutująca Agathe Rousselle), za dnia zamknięta w sterylnych czterech ścianach i toksycznej relacji z rodzicem, nocą realizuje się jako performerka tańcząca na masce opasłych, kipiących zajebistością muscle carów. W świecie male gaze’u, Alexia przejmuje jednak kontrolę nad własnym ciałem. Odwracając porządek, nie kończy jako wyłącznie kolejny katalizator podniety, ale najważniejsza odbiorczyni przyjemności. Ciało bohaterki, choć noszące znamiona – efekty wypadku z dzieciństwa – jest silnym narzędziem. Poddaje się erotycznemu tańcowymi nie tylko w klubie czy wnętrzu samochodu, z którym kopuluje, ale także wtedy, gdy w niemal orgazmicznym spełnieniu dokonuje brutalnych mordów na psychofanach i seksualnych partner(k)ach. Ciało, wciąż pamiętające o traumatycznym zdarzeniu, najlepiej realizuje się właśnie w akcie zniszczenia. Metaliczny posmak krwi działa jak afrodyzjak, przyssany do tytanowej płytki, pobudzając pragnienie na więcej. Nie dziwne więc, że kluczowe w fabule morderstwa są dla bohaterki przedłużeniem drapieżnej miłosnej gry. Czasami aktem samoobrony, innym razem sposobem na podkreślenie dominacji.
A to wszystko jest dopiero pierwszym rozdziałem historii. Wyobraźnia Ducournau w początkowych minutach filmu wibruje na pełnych obrotach, taplając się w czarnej wydzielinie wypływającej z ciała głównej bohaterki niczym samochodowy smar i krwi rzygającej z połamanych nosów. Reżyserka nie boi się przy tym języka przesady, mordercze doświadczenia Alexi przedstawiając zarówno w oparach fizycznej mordęgi umęczonego ciała, jak i w tonie niczym nieskrępowanego funu. Scenariusz w tych momentach co rusz przecina wdzięczna muzyka rozbijająca powagę, czy metadialogi pukające zza czwartej ściany do widza. Ducournau jest mistrzynią ceremonii, która tę paradę ekstatycznych atrakcji od początku do końca trzyma w ryzach, nie pozwalając historii uderzyć w fałszywe tony. W momencie, gdy historia zdaje się osiągać szczyt, reżyserka decyduje się na gwałtowny zwrot w tonacji. Alexia, zmęczona zabijaniem, z perspektywą policji dyszącej w kark, decyduje się przybrać tożsamość zaginionego przed laty chłopca. Gdy uradowany „ojciec” (doskonały Vincent Lindon), na co dzień kapitan straży pożarnej, widzi ją po raz pierwszy, nie zastanawia się ani przez moment nad jej prawdziwą tożsamością i zaprasza do swojego domu.
Szczególnie druga część historii odsłania imponującą precyzję reżyserki, która nie ugina się pod cyberpunkową, uatrakcyjnioną technoformą, aplikując do widzowskich żył nie tylko olej napędowy, ale i złaknione uwagi treści. Igra przy tym z oczekiwaniami odbiorców, karmionych przed premierą przede wszystkim kadrem atrakcyjnego w kanonie, wyprężonego ciała Alexi. Titane sprawnie wymyka się prostym analitycznym kliszom, które chciałyby zrównać opowieść z ramami oczywistej historii o fetyszyzowaniu ciała. Zamiast tego reżyserka oferuje wnikliwą wiwisekcję na temat tęsknot ciała – nie tylko tych skierowanych do wewnątrz, objawiających się w poszukiwaniu najbardziej komfortowej formy wyrazu, tożsamości czy przeobrażenia, ale i na zewnątrz, gdy ciało naznacza tęsknota za drugim człowiekiem. Z biegiem akcji fizyczność Alexi ujawnia coraz wyraźniej swoją metaliczną powłokę, za to jej pragnienia zdają się coraz bardziej kierować ku człowieczeństwu i potrzebie poczucia wspólnoty. Tę zaskakującą wspólnotę znajduje, dzięki swojemu nowemu ojcu, w społeczności strażaków, która w obiektywie Ducournau balansuje na granicy hipermaczyzmu i homoerotycznej optyki. Naoliwione, umięśnione, spowite miękkim światłem ciała łączą się w kompulsywnym tańcu a to w rytm gładkiego indie popu, innym razem ostrego techno-łomotu. Gdy androgyniczne ciało Alexi zaczyna wić się na masce opasłego wozu strażackiego, na twarzach towarzystwa maluje się soczysta mieszanka konsternacji, zaskoczenia i kiełkującej fascynacji.
Titane to ostatecznie istotny głos przeciwko toksyczności, która jest nieodłącznym elementem społecznego spojrzenia na identyfikację płciową. Męskocentryczność ujawnia się nie tylko w pierwszej połowie, zatopionej w klubie nocnym i uprzedmiotowieniu kobiecego ciała, ale i nowym środowisku Alexi, również podatnym na cielesne przeobrażenia. Ona zmuszona jest do bandażowania piersi, aby zachować nową tożsamość, podczas gdy w tym samym czasie Vincent każdej nocy wstrzykuje sobie sterydy w posiniaczone pośladki, chcąc zagwarantować sobie odpowiedni poziom męskości. W rzeczywistości, która próbuje przeforsować twierdzenie, że charakterystyka jednostki jest zawsze niewystarczająca, dobrze znaleźć wsparcie w procesie dążenia do samoakceptacji. Dlatego też relacja tej dwójki, sama oparta na przerysowanej toksyczności zachowań – permanentnym kłamstwie Alexi i patologicznym mechanizmie wyparcia Vincenta, jest paradoksalnie jednym z najbardziej przejmujących obrazów kinowej miłości i zaleczania samotności w świecie atakującym doznaniami. Trudno wybrać kto w tym duecie bardziej chwyta za serce. Alexia, której metaliczny chłód zostaje rozbity przez doświadczanie, po raz pierwszy w życiu, poczucia przynależności i integralności ciała i psychiki? Czy może ultra męski, uwięziony w mięśniach i niekończącej się tęsknocie Vincent, który w końcu może realizować swoją potrzebę opiekuńczości? Jedno jest pewne: tożsamość płciowa, bez względu na swój charakter, nie koliduje z nawet najbardziej wyśrubowanym wojskowym drylem spragnionego miłości ojca, a słowa „nie obchodzi mnie kim jesteś” nigdy nie brzmiały tak prawdziwie.
Titane (2021), reż. Julia Ducournau
O autorce:
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.