Kolory historii. Tatuażysta z Auschwitz – recenzja

Trzy miesiące po premierze „Strefy interesów” (2024, J. Glazer) – zdystansowanego i formalnie zdyscyplinowanego filmu na temat zagłady, dostajemy kolejną realizację, umiejscowioną tym razem na przeciwnym biegunie stylistycznym. „Tatuażysta z Auschwitz” (2024, T. Shalom-Ezert) to Holokaust uszyty z oczywistych wzorców gatunkowych i emocjonalnej przejrzystości właściwej kulturze masowej. Obydwa tytuły mogą stać się dziś przyczynkiem do dyskusji na temat etyczności twórczych wyborów przy procesie ekranizowania zagłady.

Bohater „Lombardzisty” (1964, S. Lumet) zastanawiał się, czy istnieje życie po przeżyciu Holokaustu. Widzę w tych słowach przede wszystkim ciężar jednostki próbującej znaleźć miejsce dla swojej traumy w codzienności. A z drugiej strony również metaforę świata po Holokauście, który musi zmierzyć się z koniecznością pamiętania i upływem czasu, który wypiera świadectwa Przeżywców. Lale Sokolov był świadom tego, że czas w końcu zabierze też jego świadectwo. Dlatego po śmierci ukochanej Gity, którą poznał w obozie Auschwitz-Birkenau postanowił opowiedzieć ich wspólną historię Heather Morris – wówczas początkującej pisarce-hobbystce. Efektem ich wspólnych spotkań stał się „Tatuażysta z Auschwitz” – powieść wydana w 2018 roku, która szybko dorobiła się statusu międzynarodowego bestsellera. Trudno się dziwić. Historia miłosna, skupiona na uczuciu w miejscu, gdzie teoretycznie nie miało ono prawa zaistnieć od początku była skazana na sukces. Tym, co mogło z kolei dziwić i wzbudzać słuszną niechęć czytelników, było luźne podejście autorki do faktów historycznych dotyczących obozu Auschwitz-Birkenau. Historycy skupieni wokół muzeum zwracali uwagę, że nie da się sumiennie (i etycznie) pisać o doświadczeniu obozowym, opierając się wyłącznie na materiałach online i jednocześnie nie odwiedzając uprzednio samego obozu. W świetle nietypowej metody pracy autorki nie dziwi, że to właśnie Heather Morris przypisuje się spopularyzowanie opowieści nurtu „holo-polo” – historii traktujących Holokaust w sposób skrajnie skomercjonalizowany i instrumentalny.

Droga na ekrany

Seans serialu skłania do zastanowienia się nad intencjami przyświecającymi ekipie. Z jednej strony można uznać, że twórcy mieli ułatwione zadanie. Czas, jaki minął od premiery książki oraz świadomość kontrowersji, jakie wzbudziła, w teorii powinny przyczynić się do świeżego i bardziej krytycznego spojrzenia na literacki pierwowzór. Z drugiej strony czy rzeczywiście chodziło o nakręcenie rzetelnej historycznie produkcji, czy może raczej korzystanie z zamieszania jakie wzbudziła książka? W rzeczywistości choć serial częściowo naprawia błędy i przekłamania Morris, ostatecznie nadal bliższy jest jej wizji niż historycznej rzetelności. Obranie takiego kierunku po latach może dziwić, bo scenarzystka Jacquelin Perske i reżyserka Tali Shalom Ezer musiały zdawać sobie sprawę z zarzutów podnoszonych w sprawie powieści; nie tylko zresztą przez historyków. W celu asekuracji każdy odcinek serialu otwiera plansza z napisem: „wybrane zdarzenia są fikcją literacką i mogą znacząco odbiegać od realiów historycznych”. To zdanie ma dusić w zarodku wszelką krytykę, ale po części też odcinać się od formuły „oparte na faktach”, którą Morris posługuje się wyjątkowo swobodnie. Autorka jest w tym wyjątkowo cyniczna, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że dziś już nie dowiemy się, jak dokładnie wyglądał proces autoryzacji spisanych wspomnień. Powieść w druku ukazała się dopiero dwanaście lat po śmierci Sokolova. 

Mimo że autorki serialu starają się bronić przed zarzutami o sugerowanie faktograficznej rzetelności, trudno w ich wizji nie dostrzegać tego, o czym pisał Jerzy Jarzębski w 1982 roku, stwierdzając bez ogródek, że „klecenie fabuł opiewających tragedię wydaje się grubą nielojalnością wobec umarłych”1. Tym bardziej że „Tatuażysta z Auschwitz” jest widowiskiem gatunkowo skonwencjonalizowanym, traktującym obozowe tło instrumentalnie – jako przestrzeń niekoniecznie historyczną, a raczej podporządkowaną rozwojowi romantycznej relacji między głównymi bohaterami. Choć w serialu pojawiają się też wątki moralnej niejednoznaczności wyborów (co trzeba zrobić, aby przetrwać), jesteśmy spokojni, wiedząc, że wszystko tłumaczone jest oczyszczającym happy endem, który w końcu nadejdzie, afirmując siłę miłości silniejszej niż śmierć.

Pamięć nowej epoki

Mimo wszystko istnienie serialowego „Tatuażysty z Auschwitz” w obecnej formie jest interesującym materiałem zarówno dla historyków, jak i kulturoznawców. Ci pierwsi pracują nad tym, aby dobrze pamiętać, uatrakcyjnić sposób pamiętania dla kolejnych pokoleń, a jednocześnie nie naginać faktów na rzecz łatwiej przyswajalnej fikcji. Drudzy z kolei próbują dociekać znaczenia nowego rodzaju pamiętania i etyki jego uatrakcyjniania. 

„Tatuażysta” to schludna zagłada, zarówno na poziomie diegezy, jak i technicznej kuchni. Zadbane pasiaki i zdrowe zęby więźniów (dla porównania warto sprawdzić choćby netfliksowego „Fotografa z Mauthausen” [2018, M. Targarona]) idą w parze z uważnie wykoncypowanym stylem zdjęć i oprawą muzyczną. Mili dla oka więźniowie, nawet umierają tak, aby ich śmierć nie wyglądała niesmacznie. Tego typu filmową estetykę umierania w obozach zagłady Michał Głowiński nazywał rodzajem kiczu, który zyskiwał na sile „w miarę jak z upływem czasu relacjonowanie tego, czego się zaznało, traci swoją dotychczasową dynamikę”2

Dystans czasowy dzielący nas od zagłady niewątpliwie konwencjonalizuje opowieść, w której podział na dobro i zło okazuje się łatwiej przyswajalny. Paradoksalnie dystans wynika w tym przypadku nie tylko z wyboru poetyki (zarówno przez Morris jak i twórców serialu), ale i pracy pamięci Sokolova, który z pisarką spotkał się w wieku 87 lat. Jego serialowe wcielenie zdaje się powtarzać za Markiem Edelmanem „może to niedokładnie tak było, ale ja to tak pamiętam”3. Syndrom Ocalałego mógł mącić wspomnienia mężczyzny, dlatego tym ważniejsza była czujność osoby spisującej wyznania. W książce i serialu natomiast sam temat Holokaustu staje się uniwersalną przypowieścią, oderwaną od historycznych znaczeń, po to, by ostrzegać kolejne pokolenie przed poddaniem się mocy nieokreślonego zła. 

Czy popularyzacja ważnego historycznie tematu może tłumaczyć skróty, umowność i dowolne przekształcenia? Czy można faktycznie pamiętać o historii, jednocześnie ją upraszczając? W końcu: czy spieranie się o dekorum zagłady ma w ogóle sens? Cytowany już Głowiński nie miał wątpliwości, że „nie ma języka, nie ma stylu, nie ma wysłowienia, które z góry można byłoby uznać za właściwe i stosowne w dziełach poświęconych Zagładzie – zarówno w literaturze, jak i w innych dziedzinach sztuki”4. „Tatuażysta z Auschwitz” jest wyraźnym przypomnieniem tej subwersywnej mocy języka, który bierze udział w kształtowaniu świadomości historycznej. Języka jako plastycznego tworu, często odkształcanego bez względu na najlepsze intencje stojące za autorami dzieła, z czego muszą zdawać sobie sprawę wszyscy ci, którzy próbują zmierzyć się z tak trudnym tematem, jak opowieści o Holokauście.

Przypisy:

  1. J. Jarzębski, Kariera „autentyku”, w: Studia o narracji, red. J. Sławiński, J. Błoński, S. Jaworski, Wrocław 1982, s. 208. ↩︎
  2. M. Głowiński, Wprowadzenie, w: Stosowność i forma. Jak opowiadać o Zagładzie, Kraków 2006, s. 18. ↩︎
  3. M. Edelman, P. Sawicka, I była miłość w gettcie, Wołowiec 2021, s. 26 ↩︎
  4. M. Głowiński, Wprowadzenie, w: Stosowność i forma. Jak opowiadać o Zagładzie, Kraków 2006, s. 14. ↩︎

O autorce:

Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.

Może cię zainteresować

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Do góry