Stary, odcięty od świata przez siły natury dworek zamieszkuje duch odzianej w czarną suknię kobiety. Przed odejściem w zaświaty zjawę powstrzymuje czysta nienawiść. Tak prostolinijny, podstawowy wręcz motyw horroru gotyckiego doczekał się dwóch produkcji pełnometrażowych, które wykorzystały go do zupełnie różnych celów.
Kobieta w czerni z 2012 roku to w pewnym sensie pomniejsze doświadczenie pokoleniowe. Pamiętam wiele pól, na których film kusił mnie i innych ówczesnych nastolatków. Serca złamane po niedawnym pożegnaniu z dziesięcioletnią serią o Harrym Potterze zabiły raz jeszcze dla wstępującego na nową ścieżkę kariery Daniela Radcliffe’a – zupełnie dorosłego i niemagicznego, wystrojonego w surdut i retro bajery, odpowiedzialnego i obeznanego w prawie. Innego, a przecież tak bliskiego. Stylistyka głębokiego gotyku, wcale nieczęsta we współczesnym kinie, jawiła nam się jako spełnienie marzeń o grozie idealnej, ulokowanej bezpośrednio przy jej źródle. Fascynujące zwiastuny, ukazujące samotną postać młodzieńca przybywającego do porośniętego bluszczem domostwa, zza okien którego wyglądała zjawa martwej kobiety, wyszarpywały z naszych wnętrz ostatki odwagi. Po szkolnych korytarzach krążyły pogłoski o nowym filmie z Harrym, pełnym strachów tak dojmujących, że tylko najdzielniejsze dzieciaki odważały się na wyprawę do kina. Ja się nie odważyłem. Do dziś oglądam horrory nasycone skokostrachami wyłącznie w relaksującym towarzystwie strony internetowej whereisthejump, na której co do sekundy wypisane mam momenty wszystkich zawałów serca. Do Kobiety w czerni podszedłem dopiero teraz, po latach, w pogoni za utraconą nostalgią. Wcześniej jednak sięgnąłem po pierwszą ekranizację powieści, produkcję telewizyjną z 1989 roku. Chciałbym udawać, że niniejszy tekst będzie chłodnym i profesjonalnym zestawieniem obu dzieł pod kątem kontrastów, ale podejrzewam, że dość szybko stanie się jasne, po której stronie leży moja sympatia. Dlatego lepiej bez ogródek wyznać, że przed państwem pochwała oryginału i krytyka remake’u.
Cechą, która jako pierwsza zachwyca w klasyku Herberta Wise’a, jest jego nadzwyczaj elegancka i skromna, a zarazem skuteczna struktura. Reżyser podszedł do horroru gotyckiego z niebywałą pokorą. Historię buduje jak gdyby od niechcenia, początkowo unikając wprowadzania elementów grozy, lub sygnalizując ich obecność wyłącznie w tle. W zamian pozwala bohaterom dryfować swobodnie przez fabułę, obserwując ich uprzejme interakcje i codzienne czynności. Wysyła głównego bohatera, adwokata Arthura Kidda, do małej miejscowości, w której ma dopilnować spraw majątkowych zmarłej staruszki. Zamiast go prowadzić, towarzyszy mu w wiktoriańskim życiu: w dżentelmeńskich konwersacjach z nowo poznanymi ludźmi, przy podłych, acz ciepłych posiłkach, przy radosnym głaskaniu i całowaniu uroczego pieska Spidera. W ten sposób buduje przywiązanie widza do postaci na bardzo prozaicznym poziomie, a zarazem zręcznie ustanawia ten nieistniejący już, staroświecki świat, w którym nieprzeorana do reszty przez nowoczesność wyobraźnia wciąż dopuszcza sny o upiorach i zemstach zza grobu. Długi, subtelnie owiewany tajemnicą rekonesans otoczenia pozwala również na podbicie stawki – można więc silniej odczuć znaczenie odległości w czasach bez samochodu oraz zorientować się w zdradliwości przestrzeni, gotowej zabrać nieostrożnego wędrowca do grobu. Duży nacisk kładzie się na tykającą niczym stary zegar drogę prowadzącą do nawiedzonego domostwa, którą o określonych porach dnia pochłania przypływ. Zresztą cała miejscowość zdaje się podporządkowana pewnemu nieuchwytnemu rytmowi przestrachu. W połowie seansu rozpoczyna się część główna, czyli noc spędzona samotnie w posiadłości duchów. Wise nadal powstrzymuje się przed jakimikolwiek szarżami. Puste, eleganckie pokoje wypełniają wprawdzie jęki i krzyki, niewidzialne powozy przedzierają się przez ciemność, a rozsądny bohater popada w coraz głębszy obłęd. Napięcie i oczekiwanie na niesamowitość nieustannie rosną, jednak subtelność pozostaje subtelnością, a odsiecz przybywa zanim widma zdążą zmusić nas do ucieczki pod koc. Kidd wydostaje się z przeklętego miejsca i trafia do pozornie bezpiecznego łóżka w gospodzie. I wtedy właśnie film wyjawia, że cała ta mozolność służyła perfekcyjnie przemyślanej architekturze grozy. W jednym jedynym skokostrachu, być może najlepiej zbudowanym jumpscarze w historii kina, spełnienie znajdują stosy podskórnego niepokoju, które widz zdążył skumulować podczas seansu. Trzymająca się na uboczu kobieta w czerni objawia się wreszcie w pełnej krasie, przyodziana w najupiorniejszy z uśmiechów i najbardziej przeszywający z jęków, a klątwa zmarłej okazuje się sięgać daleko poza bramy gotyckiego domu. Epilog służy już tylko posępnemu potwierdzeniu marnego losu tych, którzy wpadli w jej sidła.
Remake z 2012 roku w reżyserii Jamesa Watkinsa stawia z kolei na amerykańską trójaktówkę. Straszenie rozpoczyna się już w pierwszej scenie, która daje bezpośredni wgląd w szatańskie oddziaływanie duchów, a dalej robi się jeszcze smutniej i mroczniej. Wszystko porusza się zgodnie ze standardem, do którego przyzwyczaiło nas współczesne kino grozy: pierwszy akt to przybycie do miasteczka i zetknięcie z nadprzyrodzonym, drugi skupia się, podobnie jak w oryginale, na nocy w nawiedzonym domu, wypełnionej strachami i błądzeniem po ciemnych korytarzach, a trzeci zawiera w sobie wielki finał, kiedy to bohaterowie mierzą się ze zjawą, oraz krótki, efekciarski epilog. Ten układ nie może oczywiście mierzyć się pod względem jakości z czymś tak znakomitym, jak wyżej opisany oryginał, ale mimo wszystko nie do końca sprawdza się nawet we własnym zakresie. Film pęka w szwach od momentów, w których próbuje straszyć nagłymi hukami muzyki z najbłahszych powodów. Próżno tu szukać umiaru, kontroli albo szerszego zamysłu. Przez to nawet udane momenty, które miałyby szansę poważnie nas zaniepokoić, stapiają się w jedno z niekończącą się kanonadą skokostrachów. Pierwszy akt tylko niecierpliwie czeka, żeby wreszcie móc rzucać w widza duchami, a nie tylko wymuszonymi przez gatunek sytuacjami; najlepsza pod względem kreatywnym środkowa część przychodzi trochę za późno, jest przeładowana atrakcjami i zaczyna się dłużyć. Z kolei w akcie trzecim, ofiarującym granemu przez Radcliffe’a Arthurowi pozorną sprawczość tylko po to, by zasada ostatniej, efektownej konfrontacji została spełniona, z dzieła wyparowuje większość napięcia i energii. Zbyt ciężką ręką było to rzeźbione, zbyt podręcznikowo nieprzemyślane.
Kobieta w czerni (2012), reż. James Watkins
Wspominałem już, jak gładko prowadzi nas Wise przez życie bohaterów w wersji z 1989 roku. Arthur Kipps, mąż, ojciec i nieco fajtłapowaty prawnik, nie potrzebuje, by za jego postacią stało właściwie jakiekolwiek backstory. Jest mu to zbędne, bo on sam i wszelkie jego interakcje kipią nienachalną, zupełnie naturalną energią. Duża w tym zasługa wcielającego się w niego Adriana Rawlinsa. Aktor nie daje nawet po sobie poznać, że korzysta z jakiegokolwiek warsztatu – po prostu jest gitowym gościem, z którym chętnie pogawędziłbym o pogodzie w przytulnym przedziale pociągu. Tam, gdzie większość twórców zaczyna myśleć o motywacji bohaterów, o odpowiednim dialogu będącym w stanie spełnić swoją funkcję przy opowiadaniu historii, ekipa od Kobiety w czerni jakby po prostu wiedziała co i jak. To przykład wyższości intuicji nad rzemieślnictwem. Kipps z uśmiechem dziękuje szoferowi za podanie mu walizki, lubi uprzejmie porozmawiać z innymi dżentelmenami o kwestiach wszelakich, jest różnych spraw ciekaw, ale nie wtrynia nosa w nie swoje sprawy. Postacie poboczne oferują mu herbatę, dobre słowo i wspólne zastanawianie się nad dalszym działaniem w wygodnym fotelu. Tutaj należy wspomnieć o doskonałej postaci pieska Spidera, stanowiącego wielki komfort zarówno dla bohatera, jak i dla widza. Spiderem zachwyca się kamera, uwielbia go Kipps, kochamy my. Gdy wystraszone zwierzę ucieka w stronę zalanej drogi, panikujemy wraz z młodym prawnikiem. A kiedy okazuje się, że dzielny maluch przeżył i dotarł do domu, wypuszczamy wstrzymywane w płucach powietrze, a Arthur dosłownie zgina się z niebywałej ulgi. Naprawdę, nigdy jeszcze nie widziałem, by w filmie uczyniono z psa tak podmiotowego bohatera. Nie był on tylko maskotką, nie służył też jakiemuś szantażowi emocjonalnemu na widzu – po prostu oddziaływał na otoczenie tak, jak pieski mają w zwyczaju, wzbudzając miłość i troskę. Ostatecznie cała historia okazuje się rozkosznie małą i wielką zarazem opowiastką o podszytym już nostalgią, starym nieszczęściu. Jego ofiary mają smutne wspomnienia, ale nie przestają być ludźmi; wciąż spoglądają w przyszłość, prowadzą życia towarzyskie i pomagają sobie nawzajem.
Kobieta w czerni (1989), reż. Herbert Wise
Nowa Kobieta w czerni stanowi zupełne przeciwieństwo tego, co właśnie wychwaliłem. Scenariusz zainteresowany jest wyłącznie technikaliami, nigdy człowiekiem. Nad Arthurem od samego początku wisi zmywająca charakter tragedia, jak gdyby w horrorze gotyckim było wprawdzie miejsce na mrok, ale nie na życie. Duża zmiana fabularna, czyli uczynienie prawnika wdowcem, wprowadzona została chyba tylko na poczet nieznośnie kiczowatego domknięcia filmu (cała rodzina spotyka się w zaświatach). Stanowiące główną twarz społeczności starsze małżeństwo, tak wiarygodne w oryginale, tutaj staje się pustym naczyniem na dwa światopoglądy – żona wierzy w duchy, mąż to sceptyk. To narzędzia niereprezentujące sobą nic poza przypisaną funkcją. Nawet pieski, którym poświęciłem tak wiele czasu w poprzednim akapicie, stają się przedmiotami mającymi za zadanie ukazać szaleństwo kobiety opłakującej nieżyjącego syna. Troska i empatia, która emanowała ze starej produkcji, została tutaj w cyniczny sposób zinterpretowana jako dziwactwo, okazja do marnego podsycania strachu oraz wszechobecnej udręki.
Bardzo wyraźna i ważna jest również różnica w kierunku estetycznym, który obrały oba filmy. Lubię stary gotyk. Nagrane na taśmie, naturalnie oświetlone plenery, wypełnione namacalnymi tumanami mgły, okryte warstwami bladego makijażu postacie stojące wśród sterczących niczym guzy nagrobków, stare dworki tajemnicze na tyle, by kusić i przerażać. Podejście Wise’a jest na tyle minimalistyczne, że łatwo zaakceptować świat przedstawiony, ale zarazem pozostaje wierne gatunkowi i sensualne, dzięki czemu elementy nadprzyrodzone stanowią naturalną część metabolizmu historii. Nowoczesny gotyk przeszedł pewną metamorfozę. Nurt jest już leciwy i mocno zakorzeniony w popkulturze, wskutek czego autorzy zaczęli odczuwać potrzebę nadmiernej stylizacji. Nie wystarczy już, że domostwo jest podniszczone i pełne odpowiednich dla epoki klimatycznych akcesoriów. Nie wystarczy subtelny ciężar czasu. Teraz na każdym kroku natkniemy się na powykrzywiane w okropnych grymasach twarze posągów, cała ściana obwieszona będzie dziwacznymi obrazami, a zdjęcia przeorane szponami upiora. Bluszcz spowije mury budynków niczym znak ostrzegawczy „tutaj straszy”, okna zaparują oddechem niewidzialnych mar, wszystkie siedemdziesiąt lalek przybierze miny psychopatycznych morderców. O świetle można zapomnieć, wątły płomień świecy to obowiązek. Watkins pławi się w tym przepychu. Wszystko wygląda naprawdę pięknie i widać, że jest efektem ciężkiej pracy – a jednak, charakterystyczne dla gotyku zimno, przykryte grubą pierzyną stylizacyjnego kurzu, nagrzewa się i znika, pozostawiając po sobie pustkę. Z tak ukazanej przestrzeni emanuje sztuczność, tworząc efekt plastiku, komercyjnej zabawki. Lukier przypomina może trupią skórę, ale to wciąż ulepkowata słodkość mająca nasycić odbiorcę aż do mdłości. Tego typu estetyka ma duże trudności ze sprawdzeniem się w filmie stroniącym od campu.
Kobieta w czerni (1989; 2012), reż. Herbert Wise; James Watkins
Wydaje się, że nowa Kobieta w czerni zapadła się pod ciężarem własnych ambicji. Chcąc wykreować z pomocą współczesnych możliwości produkcyjnych grozę gotycką sięgającą do najniższych głębin piekła, Watkins przesadził w każdym niemal aspekcie. Reżyser stworzył coś w rodzaju „the best of”: zaoferował przejażdżkę kolejką strachów po absolutnie wszystkich dobrych motywach horroru, zapominając, jak ważny jest umiar, skonkretyzowanie konceptu i wyczucie. Zabrakło pokory, za którą tak entuzjastycznie wynoszę pod niebiosa film Herberta Wise’a. To nawiedzone miasteczko jest za małe dla dwóch kobiet w czerni.