Trzydziestoparoletnia Lou (Natasha Lyonne) żyje w oparach bulgoczącego bonga. W jej wypełnionej puszkami po piwie przyczepie gwiżdże wiatr, a ona buja się po mieście, z lubością przyjmując jego imprezową atmosferę. Po jednej z pijatyk ciało bohaterki dotyka radykalna transformacja.
Ciąża wydaje się niemożliwa – seksu nie uprawiała od kilku miesięcy – a jednak wszystko na nią wskazuje, od gwałtownie rosnącego brzucha po opuchnięte stopy. Tajemniczy pasożyt nie traci czasu i coraz śmielej poczyna sobie w zaanektowanym organizmie. Jeśli brzmi to jak punkt wyjścia do feministycznej metafory o utracie kontroli nad ciałem, nic bardziej mylnego. Danny’ego Pereza interesuje raczej smakowanie obrzydliwości.
Reżyser nie zna litości – transformacja bohaterki zostaje pokazana w dosadnych zbliżeniach. Ciąża infekuje jej tkanki, wykrusza zęby i pokrywa skórę rozległymi bąblami. Po gigantycznym, napiętym brzuchu przemykają żyłki, a z sutków sączy się ropa. Antyestetyczne ciągoty nie wynikają z chęci dokładnego przyjrzenia się przemianie, raczej z generalnej fascynacji turpistyczną fizycznością. Poprzedzające wydarzenia poronienie w obskurnej toalecie jest ujęte w montażu groteskowo zniekształconej, spoconej twarzy Lou. Leżący na dnie muszli krwawy strzęp wypełnia cały ekran.


Antibirth (2016)
Film, choć mami powykręcanym body horrorem, najzacniej wypada jako przepalony snujek, towarzyszący głównej bohaterce w monotonii życia na wiecznym gazie. Jej pijacki humor, ciągły apetyt na śmieciowe żarcie i pogaduszki z prowadzącą podobną egzystencję kumpelą (Chloë Sevigny) pozwalają przejść się po ich świecie sprężystym, rozbujanym krokiem. Rola Natashy Lyonne uderza w podobne tony, co jej występ w serialu Orange is the New Black (2013-2019), znacznie je jednak podkręca. Jajcarskie usposobienie i zblaz Lou są bliźniaczo podobne do manieryzmów Nicky; bohaterka Antibirth nawet nosi i maluje się tak samo. Perez robi użytek z plastycznej twarzy aktorki, która z czasem coraz częściej puchnie i wykrzywia się w bólu.
Antibirth chyba najlepiej smakuje w przetrąconym stanie świadomości. Oglądany na trzeźwo finał pozostawia z uczuciem niedosytu, może nawet smutku. Mimo bliskości bohaterki – w końcu przypatrujemy się drobiazgowo jej groteskowemu ciału i rosnącej frustracji – ostatecznie trudno się oprzeć wrażeniu, że nigdy nie chodziło o nią. Zupełnie jakby ważniejsze było uparcie powracające wspomnienie ojca (straumatyzowanego po Wietnamie), podejrzane układy z narkotycznego półświatka czy kosmiczny spisek. Zamarynowane w alkoholu ciało Lou okazuje się fabularnym wytrychem, a niechciana ciąża efekciarskim (i, umówmy się, dość chłopackim) zabiegiem o umiarkowanej sile rażenia. Mimo to Antibirth sprawdza się, zwłaszcza w pierwszej połowie, jako ślizgający się po umyśle bohaterki filmowy samograj, kociołek z paskudztwami.
Antibirth (2016), reż. Danny Perez
O autorce:
Miłośniczka kina gatunkowego, queeru i filmowej pulpy. Pisze i ilustruje.