Bezcelowe próby „poprawiania” dobrych filmów? Brak twórczej inwencji? Profanacja? Taplanie się w nostalgii? A może inaczej – hołd, świeże odczytanie i okazja do zrewidowania przeszłości? Rimejki wzbudzają kontrowersje. Ale czy faktycznie warto się na nie obrażać? Nie jest przecież tak, że rimejk, nawet ten nieudany, odbiera zasługi oryginałowi – nie wymazuje go, ani nie czyni mniej dostępnym. Może za to zasiać twórczy ferment, wywołać dialog, który jest przecież istotą kultury. W poniższym rankingu odrzucamy apokaliptyczny ton, nie żalimy się na brak oryginalnych historii, jałowe imitacje i zbędne reinterpretacje. Na jesienno-zimowe wieczory polecamy swoje ulubione rimejki horrorów – filmy, które coś w nas poruszyły, pomogły spojrzeć na rozpoznane lęki z nowej perspektywy. (DJS)
8. Z szeroko otwartymi ustami – Inwazja łowców ciał (1985), reż. Philip Kaufman
W 1956 roku Don Siegel na podstawie powieści Jacka Finneya wyczarował trzymający w napięciu horror, który do dziś świetnie się ogląda. Opowieść o micie idealnego społeczeństwa i ludziach, których bliscy nagle zmieniają się nie do poznania to nadal wstrząsająca i aktualna wizja. Czytana jako krytyka pozbawiającego indywidualizmu systemu lub psychologicznie trwożąca narracja o tym, jak trudno zaakceptować to, że ktoś, kogo kochamy, się zmienia, rozbudza wyobraźnię. Nic dziwnego, że za remake wziął się Philip Kaufman, szalony wizjoner, który w swojej twórczości przekracza granice i uwielbia intelektualne zabawy w dosłowne przedstawianie metafor. Jego wersja inwazji jest niezwykle cielesna, zanurzona w biologii i erotyzmie. Dziwaczne, sensualne rośliny i zmysłowe ciała bohaterów i bohaterek wynoszą mrożącą krew w żyłach historię na inny poziom. Śmierć łączy się tu z seksem, a to, co pochodzi z innej planety, z tym, co ziemskie i zwyczajne. Lepkość filmu jest wyczuwalna przez ekran, a jego obejrzenie zostawia publiczność z poczuciem przylgnięcia do jego gęstej mazi. Z ustami zastygłymi w szerokim otwarciu – nie tyle z przerażenia, ile z zachwytu nad jego estetyką. (SN)
7. Toksyny – Niewidzialny człowiek (2020), reż. Leigh Whannell
Obecność Niewidzialnego człowieka na tej liście nie powinna być zaskoczeniem – film Whannella zebrał solidną porcję zasłużonych pochwał jako jeden z najciekawszych remake’ów ostatnich lat. Nakręcona w 1933 roku adaptacja powieści H.G. Wellsa znaczną część czasu ekranowego poświęca komedii: scenom obrazującym nieudolność policji oraz efektownym psikusom niewidocznego złoczyńcy. Z tego względu produkcję Jamesa Whale’a łatwo zapamiętać jako gatunkową igraszkę; zapomnieć, że głównym bohaterem jest agresywny megaloman, który pyszni się, że dzięki niewidzialności może „rabować, gwałcić i zabijać”. Za sprawą przesunięcia perspektywy film z 2020 roku od pierwszych scen przeraża do szpiku kości. Tym razem niewidzialny agresor nie zapomina o swojej partnerce, nigdy też nie wyraża szczerej skruchy. Wręcz przeciwnie – zafiksowany na punkcie kontroli, buduje monumentalną intrygę, która ma złamać i tak już straumatyzowaną bohaterkę. Piętrowe manipulacje, narastająca alienacja i niedowierzanie otoczenia składają się na wstrząsający obraz śladów, jakie zostawia toksyczny związek. Potrzeba nam więcej takiego kina grozy – osadzonego w rzeczywistych koszmarach, wiarygodnego, wrażliwego na przejawy manipulacji. (KG)
6. Baśniowa groza – Dom woskowych ciał (2005), reż. Jaume Collet-Serra
Paris Hilton w obsadzie czy „żerowanie” na klasyce, zdają się automatycznie skazywać historię na widzowskie potępienie. Film Hiszpana szybko dostał więc łatkę tego średniaka – co najwyżej zapychacza między piwem a pizzą. Tymczasem opowieść o nastolatkach, które trafiają do opuszczonego miasteczka z muzeum figur woskowych w centrum, sprawnie mierzy się z klasyką, reinterpretując ją popkulturowym głosem współczesności. Energia młodzieży (wygrana przez ówczesne gwiazdki pokolenia) kontrastowana jest z niechęcią white trashowych mieszkańców prowincji. Ospały klimat lokacji szybko uderza do głowy. Mocno akcentowana cielesność bohaterów oferuje wcale niezgorszy body count, choć taki któremu daleko do banalnego przelewania krwi. Ofiary – uwięzione w wosku manekiny zostają z widzem na dłużej. Mimo wielu atrakcji, najbardziej lubię tę aurę retro łączącą współczesność z historią, malującą niezwykły krajobraz otoczenia, szczególnie opuszczonego kina wyświetlającego przygody niezapomnianej Baby Jane. (MP)
5. Naomi Watts na tropie – The Ring (2002), reż. Gore Verbinski
Wybrałam do tego zestawienia film Verbinskiego, bo dobrze pamiętam kontrowersje, które swego czasu wzbudził. Wielu moich znajomych (chodziłam wówczas do liceum) z oburzeniem kwestionowało jego zasadność. Podobnie robili krytycy. Bo jak to tak, przerabiać japoński horror, który jest znakomity i wyrafinowany (przy czym wartość oryginałowi często przypisywano na wyrost, nie wszyscy komentujący go widzieli), a Ameryka to tylko efekciarstwo i popcorn. To była pierwsza taka afera, której świadkowałam, oparta na kliszowym myśleniu, zdumiewająca tym bardziej, że od początku amerykański The Ring polubiłam. Nie dość, że nieźle mnie nastraszył, to jeszcze bez reszty wciągnął – doskonale rozgrywanym śledztwem, konsekwentnym podążaniem za zagadką. W głowie został upiorny finał i wspaniała Naomi Watts, charyzmatyczna, inspirująca. Niedawno wróciłam do tego filmu – minęło mnóstwo czasu, a ja doceniam go tak samo, nawet bardziej. Jest wciąż niepokojący i posępny, deszczowy, niemal odczuwalnie wilgotny. W precyzyjnie skonstruowanych obrazach łączy dwa żywioły – zieleń ziemi i błękit wody, tworząc krajobraz jak ze złowieszczej baśni, ponadczasowej opowieści o mitycznym złu, czymś, co nie tylko wychodzi z telewizora, ale wisi w powietrzu. Samara – zaskakująco fizyczna jak na zjawę – też nic nie straciła ze swojej upiorności. (DJS)
4. Miejski rozkład – Maniac (2012), reż. Franck Khalfoun
Twórcy tego remake’u mieli dobrą intuicję. Nie tylko wiedzieli, co warto było podrasować, ale też dobrze rozumieli, co sprawdziło się w pierwowzorze Williama Lustiga z lat osiemdziesiątych – a to może nawet ważniejsze. Na miejscu pozostały więc zlane krwią manekiny, oderwany od rzeczywistości antybohater z mommy issues i wizualna elegancja, kontrastem uwydatniająca odór zgnilizny. Ociężałą, zwalistą sylwetkę i charkotliwy oddech Joego Spinnella zastąpiono jednak drobną fizys Elijaha Wooda, który w naturalny sposób łączy w sobie aurę miłego, nieśmiałego chłopca z agresywnym, roszczeniowym zdziecinnieniem. To, czy postawienie na jego wewnętrzne monologi i perspektywę pierwszoosobową było udanym zabiegiem, jest kwestią dyskusyjną, ale obrana przez reżysera forma niewątpliwie spełnia swoje zadanie. POV siłą wtłacza w głowę mordercy – każe przejąć jego punkt widzenia, zredukować kobiety do anielic i dziwek, dostrzec krew na rękach. (KG)
3. Na bezdrożach – Teksańska masakra piłą mechaniczną (2003), reż. Marcus Nispel
Film Nispela doskonale sprawdza się zarówno jako osobna historia jak i remake, godnie reprezentujący franczyzę, z której dobrodziejstw skrzętnie korzysta. Przywołując wszystko co najlepsze w oryginale, tworzy nową jakość, otwierającą młode pokolenie na dokonania z przeszłości. Czasem spalone słońcem, czasem przeszywająco mroczne teksańskie przestrzenie, młodzi na wakacjach, popaprana rodzina szukająca nowych ofiar świetnie wyglądają w obiektywie gościa, który kilka lat później miał odświeżyć również Piątek 13-go (2009). Okolica sprzyja makabrze, którą umiejętnie podbijają realizatorskie chwyty (z kreacją lokacji i znakomitą muzyką na czele), jak i aktorzy mający przestrzeń do realizowania własnych historii, nie kończąc jako wyłącznie mięso armatnie. Mam z tym filmem szczególnie nostalgiczną relację, jako jednym z tych „pierwszych”, efektowną zachętą do dalszego eksplorowania gatunku. Może dlatego jego ponura atmosfera i obskurne przestrzenie tkwią we mnie do dziś. Tak jak i ona – doskonała final girl o twarzy Jessiki Biel, która zachęciła do tropienia kobiecości w zawiłościach kina grozy. (MP)
2. Rodzinny obiad – Jesteśmy tym, co jemy (2013), reż. Jim Mickle
Oryginał odznaczał się wyjątkowo mrocznym klimatem. Jorge Michel Grau pokazał w nim dojmujący brud i nędzę meksykańskiego miasta oraz świętość tradycji, panującą nawet w rodzinie kanibali. Remake proponuje zupełnie inną estetykę i tło kulturowe – tu przenosimy się do amerykańskiej prowincji, w wyniku powodzi odciętej od świata. Przetasowaniu uległ też rozkład sił – dwóch braci, z których jeden przejmuje schedę po tragicznie zmarłym ojcu, zastąpiły dwie dorastające siostry, z najstarszą dziedziczącą obowiązki nieżyjącej matki. Dzięki temu nowsza wersja otwiera się na takie słowa-klucze jak: zmierzch patriarchatu, feminizm i siostrzeństwo. Jim Mickle zadbał o dużo lepsze niż w pierwowzorze dialogi, bardziej wartką narrację, wzbogaconą np. o kontekst historii rodzinnej „choroby” i większą dbałość o szczegóły. Tylko pod względem muzyki produkcja z 2010 roku zdecydowanie wygrywa – nowocześniejszą i mniej przewidywalną ścieżką dźwiękową. Jednak nie warto stawiać obu filmów na szali, ponieważ serwują zupełnie inny zestaw smaków, emocji i lęków, różnych jak meksykańska i amerykańska kuchnia. (SN)
1. Tańczcie, to piękne – Suspiria (2018), reż. Luca Guadagnino
Do Suspirii warto wracać, to film wyzwanie. Kolejne seanse pozwalają łatwiej osiąść w historii, zrozumieć kolejne zabiegi, wsłuchać się w dialog, uruchomić w sobie bestię interpretacji. Warto wracać, lecz niekoniecznie skupiając się na porównaniach do oryginału, tym bardziej na wartościowaniu obu filmów. Oryginał i remake to w tym przypadku dwa różne światy, co jest jakoś wywrotowe. Guadagnino nie uprawia nostalgii, nie imituje. Pożycza od Włocha zaledwie fundament, by zbudować na nim rozrosłą, zupełnie nową budowlę. Najwięcej satysfakcji przynosi warstwa feministyczna – ulepiona tak z historii, jak z mitu. I oczywiście uderzający czerwienią finał. Być może to jest najbardziej uczciwa – wręcz skrajnie uczciwa – strategia rimejkowania? Zamiast przepisywać, nakręcić coś swojego, osobnego, w hołdzie dla ukochanego filmu. (DJS)