Richard Linklater jest zapatrzony w czas. Upływający, zatrzymujący się w miejscu, czasami uginający się i rozciągnięty pod wpływem przestrzeni. Dotykający zakochanych, rodziny, przyjaciół. Pokolenia. W Uczniowskiej balandze liryczny twórca chwyta ten szczególny moment przejścia, gdy życie w beztroskim, nastoletnim niedoczasie zbliża się do momentu powagi pozaszkolnej rzeczywistości. Przyszłość dopiero majaczy na horyzoncie, ale wskazówki zegara poruszają się coraz szybciej.
Nie sposób nie zgodzić się z Rogerem Ebertem, który recenzję filmu Linklatera zaczyna od twierdzenia, iż lata pomiędzy 13 a 18 rokiem życia należą do najbardziej skomplikowanych. A jednak często wraz z upływem czasu wspominamy je z coraz większym rozrzewnieniem, które zaciera co bardziej gorzkie wspomnienia. To właśnie na tej dychotomii zdaje się być zbudowany cały nurt młodzieżowych filmów inicjacyjnych, traktujących o różnorodności nastoletnich doświadczeń i tym, jak znaczeniowo przekształca je proces dorastania.
Wyraźnie wybrzmiewa ona również w filmie Linklatera, który, co ciekawe, sam twierdził, że przypadające na okres jego nastoletniości lata siedemdziesiąte były do dupy, a Uczniowska balanga w zasadzie miała funkcjonować jako film antynostalgiczny. Mniej lub bardziej świadomie, amerykański twórca dał się jednak ponieść retromanii, choć zgodnie ze swoim pierwotnym założeniem nie szczędził razów barwnym bohaterom. Tych dosłownych, gdy na ekranie rozgrywają się (wymyślne, choć często podszyte sympatią) rytuały „kocenia” pierwszoroczniaków, i tych metaforycznych – w scenach rozmyślań uczniowskiej starszyzny na temat pełnej zawirowań przyszłości, jaka czeka na nich poza murami szkoły. W świecie Linklatera nawet te najbardziej uwierające doświadczenia, szybko można jednak zaleczyć buchem albo szaloną przejażdżką samochodem. Wszystko dlatego, że Uczniowska balanga, mimo spoglądania w niepewną przyszłość, do końca pozostaje przede wszystkim relacją z pielęgnowania momentów.
To właśnie ta wyrywkowość młodzieńczej egzystencji i jej emocjonalne rozwarstwienie były tym, co najbardziej inspirowało reżysera. „Chciałem zrobić realistyczny film dla nastolatków – większość z tych historii miała za dużo dramatu i fabuły. Życie nastolatka bardziej przypomina ciągłe szukanie imprezy, czegoś cool, niekończącą się pogoń za czymś, czego nigdy nie znajdziesz, a nawet jeśli znajdziesz, to i tak możesz nigdy tego nie docenić” – tak opowiadał o procesie przygotowań do filmu. Realizację tych założeń widać na ekranie. Linklater nie opiera kierunku rozwoju nastoletniego życia na wielkich przełomach; nikt tu nie wygrywa najważniejszego meczu, ani nie doświadcza dramatu przewartościowującego całe życie. Motorem napędowym pobudzonego hormonami nastolatka nie jest potrzeba jak najszybszego zaliczenia partner(ki)a. Największy wpływ zdają się mieć te najbardziej zwyczajne doświadczenia, gadki-szmatki przy joincie i dzielenie się na spółę sześciopakiem.
Teledyskowa realizacja sprzyja łapaniu tego typu chwil i nasycaniu ekranu luzackim czarem. Muzyka w filmie Linklatera jest zresztą kreatorką rzeczywistości, odrębną bohaterką, która ma niebagatelny wpływ na odbiór poszczególnych scen. Kwestia ta była dla twórców na tyle ważna, że zdecydowano o wręczeniu każdemu z młodych aktorów indywidualnie skomponowanego mixtape’u – składającego się z piosenek dopasowanych do charakteru danego bohatera. Knajpiane bujanie się w rytmie rocka, podobnie jak palenie gumy na małomiasteczkowych ulicach z rozsadzającą bębenki muzyką w tle, to adorowane chwile, świadczące o przynależności do grupy rówieśniczej, której więzy najmocniej zacieśniają się właśnie w wakacyjnej rzeczywistości. Nie dziwi więc, że ostatni dzień szkoły zobowiązuje do przekraczania granic. W takiej rzeczywistości nuda dołuje, bo wiąże się z poczuciem nieodwracalnej straty możliwości. Można odnieść wrażenie, że to napięcie towarzyszy każdemu, bez względu na szczebel zajmowany w licealnej hierarchii. Geek, pierwszoroczniak, nieśmiała dziewczyna, ale i kliszowy jock – wszyscy marzą o tym, aby ta noc była niezapomniana i stymulująca.
Dlatego też Linklater chętnie fetyszyzuje pierwszą połowę filmu, jako wyimek rzeczywistości, kształtujący ponadczasowe wspomnienia. Widać to w sposobie korzystania z muzyki – agresywnej, często dominującej nad dialogami. Dynamicznym montażu, przesuwającym naszą uwagę od rytuału do rytuału (pierwszych podrywów, wypalonych skrętów czy zakazanych praktyk, jak niszczenie skrzynek pocztowych). W końcu w tym, jak prowadzone są historie poszczególnych bohaterów. Historie długo oparte na ekstatyczności, dynamicznym korowodzie słów, żartów, wzajemnym ścieraniu się, w końcu coraz bardziej sentymentalnych i wyciszonych. Punktem kulminacyjnym opowieści jest plenerowa impreza, zorganizowana naprędce po tym, jak pomysł domówki u jednego z uczniów został storpedowany nieprzewidzianą obecnością rodziców. Impreza, która, co zaskakujące (biorąc pod uwagę liczbę uczestników), sprawia wrażenie kameralnej; opartej raczej na przyćpanych rozmowach, niewinnych flirtach czy wdrapywaniu się na wieżę, z której można sentymentalnie spojrzeć w kierunku rodzinnego miasta, niż klasycznym, nastoletnim pokazie sił. Jedyna bójka szybko zostaje przerwana, gdy jeden z uczestników zostaje wsparty siłą grupy. Im bliżej poranka, tym prędzej młodzi zaczynają się budzić z imprezowego uniesienia, coraz bardziej podszczypywani nieznośną rzeczywistością. Piwny keg opustoszał, pora zwijać się do domu.
To właśnie w finale filmu Linklater daje najmocniejszy wyraz swoim antynostalgicznym tendencjom. „Jeśli będę wspominać przeszłość jako coś najlepszego w życiu, przypomnij mi, żebym się zabił” – mówi jeden z bohaterów, sportowiec i szkolny przystojniacha. Chłopak w kluczu gatunku – uprzywilejowany, o czym zresztą przypominają nam słowa jednej z nastolatek. W rękach Linklatera schematy fabularne wyraźnie kruszeją, bo młodość nie jest jednowymiarowa. Z kolei bezrefleksyjne zapatrzenie w przeszłość nie zawsze jest rozkosznym upojeniem. Widać to szczególnie w historii postaci odegranej przez Bena Afflecka. Chłopak, największy szkolny agresor, czerpiący patologiczną przyjemność z gnębienia kolejnego pokolenia pierwszorocznych, jest określany jako ten, który specjalnie tkwi w przeszłości (nie przechodząc z klasy do klasy), bo tylko tkwienie w miejscu gwarantuje mu utrzymanie dominującej pozycji w społecznej hierarchii. Co może najbardziej zaskakiwać w filmie Linklatera, to właśnie ten fakt odbierania mocy sprawczej wspomnieniom. Twórca, poprzez historie swoich bohaterów, traktuje je jako atrybut istotny w kształtowaniu osobowości, ale jednocześnie przynależny swoim czasom, które nie powinny definiować całego życia. Doświadczać powinniśmy dla samego doświadczania i smakowania, niekoniecznie kompulsywnego kolekcjonowania historii, tylko po to, by w ich ramach utknąć na dobre. W końcu, jak przytomnie podkreśla (nie)dorosły bohater Matthew McConaugheya, „Im jesteś starszy, tym więcej reguł będą ci narzucać. Musisz więc po prostu żyć, stary. Ż-Y-Ć”.
Uczniowska balanga (1993), reż. Richard Linklater
O autorce:
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.