Podczas gdy filmowe narracje superbohaterskie rzadko kiedy zajmują się tzw. zwykłym człowiekiem – spychają go na margines, w statystykę, kliszę, anonimowy tłum – serial Erica Kripke robi coś zgoła innego. Twórcy dzielą uwagę po równo (między „ludzi ze stali” a śmiertelników), a sympatię przewrotnie. Miano najszlachetniejszego bohatera rezerwują dla przeciętniaka w bluzie z kapturem. Jest to zabieg nie tylko rebeliancki, ale też skuteczny w ponownym rozbudzaniu zdyszanej konwencji.
Jako muzyczne tło dla tekstu autorka poleca „We Didn’t Start the Fire” Billy’ego Joela.
Ten facet w bluzie, Hughie Campbell, to dość rozczulający typ. „Nigdy nikogo nie skreśla, chodzi za ludźmi jak szczeniaczek, jest dla nas za dobry” – mówią o nim nie bez nuty wzruszenia Gwiezdna i Rzeźnik. W aferę z superbohaterami wplątuje się przypadkiem, jako ofiara, która dostaje niecodzienną okazję, by się zemścić za śmierć ukochanej dziewczyny. Nie to, żeby Hughiego pociągała zemsta. Do radykalnych działań motywują go raczej przyzwoitość i potrzeba sprawiedliwości. Chuderlawy, wyciągnięty jak tyczka i mało efektowny, doskonale pasuje do muzyki, której słucha – w karconych za prostotę melodyjnych piosenkach Billy’ego Joela odbijają się znane wszystkim szarakom emocje. Uczynienie Hughiego jedną z głównych postaci serialu o superbohaterskim Olimpie nadaje historii nie tyle interesującą, co słuszną perspektywę; sprowadza na ziemię ryzykowne, ale pielęgnowane przez popkulturę marzenie o nadczłowieku, triumfie i sile. Z „jajcarskiej” produkcji, w której wybuchają głowy (dużo, dużo głów), niespodziewanie wyłania się szlachetne przesłanie: prawdziwego bohatera nie szukaj w chmurach, ale za sklepową ladą, wśród tłumu szarywch twarzy i poczciwców o życzliwym sercu.
The boys are back in town
Nic więc dziwnego, że tropiąca superbohaterskie nadużycia ekipa Boysów, do której dołącza Hughie, choć nieco zwyrolska, jest też dość przyjazna. Z biegiem odcinków jej członkowie odsłaniają przed nami swoje uczucia. Serge, jak przystało na Francuza, jest roznamiętnionym, choć nieoczywistym romantykiem. Cyc to czuły mąż i ojciec. Obecna z doskoku Gwiezdna naprawdę chce czynić dobro, a Kimiko, mimo morderczych skłonności, zachowuje w sobie niewinność. Najwięcej za uszami ma Rzeźnik, u którego żałoba po stracie żony posunęła się za daleko. Grany z typową dla Karla Urbana szorstkością niebezpiecznie zbliża się do granicy tolerancji; jest w tym komiksowym równaniu swoistym Punisherem.
Mimo ambiwalencji Rzeźnik ma u publiczności zapas sympatii. Z tą swoją emocjonalną nędzą, rozchełstanym urokiem i kwadratowym ciałem, przypomina lubianych VHS-owych herosów. Jest jak Stallone, Lundgren albo Schwarzenegger – nie potrzebuje supermocy, by urządzić pierwszorzędną rozwałkę. Skojarzenia z kinem lat 80. i 90. są zresztą zasadne. Jest w tym bezczelnym humorze i namnażaniu atrakcji radość znana z wypożyczalni video i Polsatu, jakiś przypis do Tony’ego Scotta czy Richarda Donnera. Dość powiedzieć, że w rolę Hughiego wciela się Jack Quaid, syn Dennisa Quaida i Meg Ryan (przyschnięty gwiazdorski status tej dawnej, sympatycznej pary już na poziomie castingu sygnalizuje „normalność” bohatera), w roli Madelyn obsadzono Elizabeth Shue, znaną z dwóch Powrotów do przyszłości (1989, 1990, R. Zemeckis), Koktajlu (1988, R. Donaldson) czy Karate Kid (1984, J.G. Avildsen). No i nie zapominajmy – jest też muzyka Billy’ego Joela, który zakończył popową karierę w 1997 roku (czyli rok po tym, jak na listach przebojów narobiły rabanu Spice Girls, w serialu pojawiające się jako zabawna metafora kolektywnej współpracy).
Homelander, are you going to save us?
Badając te wszystkie skojarzenia, warto przywołać jeszcze jedno, nieoczywiste, ale chyba adekwatne nazwisko. Paul Verhoeven i jego kino, satyryczne i dosadne, balansujące na granicy kiczu, zdaje się spokrewnione z serialem, którego nadrzędnym celem jest krytyczne rozmontowywanie rzeczywistości. The Boys orbituje wokół tematów poruszanych przez niepokornego Holendra, a ich twórcy korzystają z podobnych środków wyrazu. Przypomnijmy sobie Żołnierzy kosmosu, kpiarską i parodystyczną wizję faszystowskiego społeczeństwa przyszłości, w którym śliczni ludzie o superciałach stają się bohaterami powołanymi do ochrony galaktyki. Produkcja z 1997 roku w przewrotny, pełen aluzji sposób krytykowała (bez otwartego sygnalizowania tejże krytyki, co w pierwszej chwili zdezorientowało widownię) kult młodości i fizycznej siły.
Ważną rolę w satyrach Verhoevena odgrywają filmiki propagandowe, odczłowieczające wroga i zakrzywiające rzeczywistość, sprzedające wątpliwe wartości i tuszujące przed nieświadomymi obywatelami faktyczny stan rzeczy. Od podobnych wstawek medialnych roi się także w The Boys, w dodatku są one realizowane z bliską Holendrowi kiczowatą powagą. Szpila zostaje wbita w cyniczne zagrania przemysłu rozrywkowego, sterowane kalkulacjami ludzi od PR-u społeczne zaangażowanie. Dostaje się także produkcjom Marvela, w których długo nie doceniano superbohaterek, ale, pod wpływem nastrojów społecznych, zorganizowano im tyleż podniosłą, co pośpieszną scenę bojową w kulminacyjnym filmie, tuszując tym samym wcześniejsze zaniedbania. Nie mówiąc już o palącym skojarzeniu superbohaterstwa z faszyzmem i nagłośnieniu jego zwodniczego uroku oraz medialnej atrakcyjności, którym to – za sprawą postaci Stormfront – karmi się drugi sezon.
Jeśli więc szukać czegoś, co w opowieściach o herosach jest wyjątkowo żywe i odpowiada na współczesne lęki, będzie to status tychże herosów – w The Boys zmyślnie stylizowanych na celebrytów, gwiazdorskich sportowców i siłaczy bez granic, zjawiskowych, otoczonych niezdrowym kultem i zarazem śmiesznych nadludzi, których działań nie sposób kontrolować.
Jest jeszcze jedna nitka prowadząca do verhoevenowskiego kłębka. Otóż Holender również kręcił filmy o „superbohaterach”: obok RoboCopa (1987) warto wspomnieć mniej udanego Człowieka Widmo (2000). W tej opowieści naukowiec wykorzystuje otrzymaną znienacka moc, by realizować chore fantazje; jest nabuzowanym perwersem, frustratem, któremu niewidzialność służy do podglądania, molestowania i gwałtu (dodajmy, że główną rolę kobiecą zagrała w tamtym filmie wspomniana Elisabeth Shue i konotacje z Boysami staną się jeszcze bardziej wyraziste). Jestem przekonana, że Niewidzialny Człowiek w tej wersji doskonale dogadałby się z Homelanderem, obecnie najpotężniejszym serialowym narcyzem, seksualnie poplątanym pajacem bez empatii (świetna rola Antony’ego Starra), który karmi się mlekiem wyssanym z piersi bohaterki o obliczu… Elisabeth Shue właśnie.
Jest więc The Boys specyficznym serialem superbohaterskim, wymierzonym w superbohaterskie kino, jego szczególną odmianą, zwulgaryzowaną, krytyczną, ale też w jakiś sposób refleksyjną. Twórcy kładą nacisk na frustracje nadludzi i, choć nieustannie żartują, nie poprzestają na pastiszu.
Dużo miejsca poświęca się tu męskiej seksualności, zwykle narcystycznej i wykrzywionej, idącej w parze z kompleksem boga, wspieranej potrzebą kontroli i dominacji. Pośpieszny morduje skrywaną przed światem kochankę, Homelander i Stormfront uprawiają destrukcyjny seks. Głęboki wstydzi się swojego zmutowanego ciała, a kompleksy „leczy” choćby seksualną przemocą. Mimo że jest superbohaterem, jest też pośmiewiskiem; nawet wśród herosów inność stanowi czynnik wykluczający. Na tle tych porąbańców łagodniej wypada Czuła Królowa, pierwsza biseksualna heroska, uwikłana jednak w toksyczną relację z Homelanderem (choć trzeba przyznać, że jej partnerkę napisano słabo, na jednostajnej nucie chronicznych pretensji). Co ciekawe, mimo że jest ona najsilniejszą z kobiet, swoistym odpowiednikiem Wonder Woman, zostaje zdominowana przez silniejszego, sfrustrowanego i nieprzewidywalnego mężczyznę. Nawet dla superbohaterek szklany sufit to pancerna przeszkoda.
Jeśli miałabym zarzucić coś The Boys, to zachowawczość w unaocznianiu erotyczno-fizycznych wypaczeń, w czym serial nie dorównuje odwadze i pomysłowości Verhoevena. W obrazach cielesnych patologii (z nielicznymi wyjątkami) jest bardziej zabawowy niż szczery, co tworzy pewną dysproporcję w stosunku do natężenia krwawej frajdy. Mój apel brzmi zatem: mniej szczeniackiego i niepoprawnego funu z krzywdy wielorybów, więcej seksualnego ciała!
Morał?
Becca, żona Rzeźnika, wychowuje syna w poczuciu normalności. Obawia się, że używanie supermocy mogłoby go zepsuć, uczynić zeń nieczułego narcyza. I ma rację. Jest w superbohaterskich narracjach pewne przekłamanie, które nadsiłę każe wiązać ze szlachetnością. I w tym tkwi morał tej bajki. Człowiek, który może więcej od innych, łatwiej też odkleja się od rzeczywistości – pęcznieje jak balon od miłości własnej, a empatia ulatuje z niego jak powietrze.
Nakręcono o tym również inny świetny serial. Sukcesja poleca się na następny seans.
The Boys (2019), twórca Eric Kripke, Amazon Studios
O autorce:
Final Girl na emeryturze
Komparatystka z wykształcenia, entuzjastka z natury. Wierna ejtisom, Muminkom i Debbie Harry. Pracuje w reklamie, choć chętnie by się z tego wykręciła. Po godzinach prowadzi bloga Z moich ust.