Recenzja filmu X (Ti West)

Trudno nazwać Ti’a Westa jednym z tych reżyserów, którzy szturmem zdobywają ekrany. W ostatnich latach zszedł na drugi plan, pracę przy filmach przeplatając z współtworzeniem seriali (m.in. Krzyk [2015]). Raczej doceniany przez fanów kina gatunkowego niż cieszący się powszechną estymą, konsekwentnie budował swój twórczy świat z inspiracji i oddechów kina sprzed kilku dekad.

Cierpliwość w końcu się opłaciła. Jego najnowszy film – X – to zarazem pielęgnacja kameralnych momentów, które tworzyły niezwykłość Domu Diabła (2009), jak i zwrot w kierunku głównego nurtu, który w końcu zdaje się przyjmować Westa z otwartymi ramionami. Nie ma się co dziwić, efektowna podjarka dokonuje się już na etapie samej fabuły, obiecującej mnóstwo gatunkowej przyjemności: oto grupka twórców porno wybiera się do Teksasu, aby nakręcić tam swój nowy film. Na miejscu przyjdzie im się jednak zmierzyć z bardzo nietypowymi lokalsami. 

Trudno powiedzieć, czy pojęcie „metaslashera” jest dziś dla filmu nobilitacją czy raczej ciężarem. Czujna widownia, rozpieszczona latami dosytu, wypatruje bowiem ściemy i banalnego żonglowania cytatami, ostrząc klawiaturę na tych, którzy w prostym cytowaniu pójdą za daleko. Na szczęście West nie wpada w tę pułapkę, w pełni świadomie kontrolując świat, który tworzy. 

Nie da się jednak ukryć, z wierzchu to film wprost wypełniony niezobowiązującymi mrugnięciami. Teksas, nieokrzesani lokalsi, grupa młodych ludzi, którzy muszą umrzeć – to czyta się samo. Gdzieniegdzie pojawi się jeszcze nawiązanie do kultowych Zjedzonych żywcem (1976, T. Hooper), innym razem do klasycznych sewentisowych pornosów (bohaterowie kręcą film pt. The Farmer’s Daughter, nawiązujący tytułem do klasyka pieprznego kina z 1976 roku w reżyserii Z. Colta). Wszystko to jest jednak sprawnym tworzywem w rękach twórcy, nie atrakcją samą w sobie. Cytowanie nie sprowadza się do samego cytowania, ale służy sięgnięciu w głąb historii, gdzie West ukrył dodatkowe przyjemności.

X to dzięki temu nie tylko Teksańska Masakra wannabe, ale i film docierający do szerszych kontekstów kina lat siedemdziesiątych. Dotyka doświadczeń tamtego pokolenia, od Wietnamu, po tożsamościowe poszukiwania, jak i ukazuje ucieczkę z konserwatywnego świata, reprezentowanego przez opresyjnych rodziców. Jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało, West nie sięga przy tym po język dydaktyzmu, raczej celebrując ówczesnego młodzieńczego ducha. Nie wskazuje palcem, wierząc w inteligencję emocjonalną i kinową swojego widza. Jego X nie jest przebraniem i zabawą w retromanię, raczej filmem, który wsiąka w świat, do którego powraca. Przede wszystkim zaś to produkcja o pojęciu ulotnego piękna, rozumianego nie tylko jako fascynująca epoka w życiu (i kinie), ale także fizyczna atrakcyjność. Można się zastanawiać na ile świadomie, a na ile przypadkiem, niemniej jednak Ti West jako jeden z niewielu twórców oddał sprawiedliwość tak dotychczas wzgardzanym redneckom, których nurt hicksploitation często wciskał w atrybuty niekanonicznej urody. W końcu, jak przypomina reżyser i jego bohaterowie, sprawiedliwość dziejowa (i zmarszczki) dosięgnie każdego pokolenia. 

O autorce:

Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Może cię zainteresować

Begin typing your search term above and press enter to search. Press ESC to cancel.

Do góry