Akademię Pana Kleksa (1983) można lubić z wielu powodów. W zamkniętej rzeczywistości PRL-u superprodukcja Krzysztofa Gradowskiego eksplodowała wyobraźnią – mieściła w sobie radości i lęki dziecięcego imaginarium, które dodatkowo wzmacniały migotliwe, różnorodne stylistycznie piosenki. Jako fantastyczna przygoda, pełna zawirowań i niesamowitych zdarzeń, film był atrakcyjny dla dziecięcego widza, a jednocześnie, skąpany w duchologicznym[1], jesiennym świetle, przepełniony nostalgią i smutkiem przemijania.
Reżyserowi serii o Panu Kleksie udało się przełożyć książkę Jana Brzechwy na warunki innego medium. Mieszankę złożoną z gatunkowej obfitości[2], licznych popkulturowych odniesień[3] i wpadającej w ucho muzyki dodatkowo okraszono dawką psychodelii (w drugiej części serii, Podróżach Pana Kleksa [1985], pojawia się nawet nawiązanie do Yellow Submarine Beatlesów). W tym otoczeniu niedostatki, takie jak umowność scenografii, realizacyjne potknięcia czy niezdarność dziecięcego aktorstwa, z łatwością poddają się odczytaniu kultowemu. W akcję nurkujemy bez zbędnego odwlekania. Gradowski zadbał, by wstąpienie Adasia Niezgódki do zarządzanej przez Ambrożego Kleksa baśniowej Akademii jawiło się wystarczająco intensywnie. Podczas gdy u Brzechwy przejście między dwoma porządkami było raczej łagodne, początek filmu rwie się jak na dopingu. Spaja się to zresztą z entuzjastycznym charakterem tego świata – Akademia Pana Kleksa proponuje wizję ultradzieciństwa, niemal superbohaterskiej (chłopięcej) dziecięcości.
Gwiazdy i grochy
Pan Kleks – świetny pedagog, przyjaciel dzieci, zdziwaczały czarodziej. Dopięty na ostatni guzik, ale muśnięty szaleństwem. To także, a może przede wszystkim, wyśniona figura profesora-mentora, szacownego, a jednak przyjaznego i inspirującego. Jako taki przynależy do almanachu wyobrażeń o czasach minionych, co sugeruje jego styl, przywołujący modę z początków XX wieku.
Ubrania Kleksa to właściwie osobny bohater, żywy i zmienny. Na przestrzeni trzech filmów baśniowy nauczyciel nosi fenomenalne stroje[4], z których bucha indywidualizm, radość życia i umiłowanie zabawy: tryskające barwami fraki i smokingi; wzorzyste kamizelki w pokaźne gwiazdy i grochy; aksamitne apaszki pod kolor. Wyżej sterczą bujne włosy, pstrokate jak wypłowiała z wiekiem tęcza. Stroje bohatera wzbudzają szacunek, ale też zapowiadają kogoś, kto fantazję nosi jak sztandar, kto zachęca do łamania sztywnych zasad i skłania do wyzwolenia wyobraźni. Służą też jako barometr, w którym odbija się kondycja bajki – wraz z powolnym rozpadem Akademii broda przerzedza się, Kleks blaknie.
W przeciwieństwie do kostiumów, ścieżka dźwiękowa to już lata osiemdziesiąte pełną gębą. Jak pisze Piotr Szwed w artykule o Złotej Erze Polskiej Piosenki Dziecięcej:
Akademia Pana Kleksa nazywana „gatunkową eksplozją” była nią także pod względem muzycznym. Witajcie w naszej bajce stanowiło wprowadzenie do baśniowej krainy w iście baroque-popowym, orkiestrowym stylu, Kaczka dziwaczka to soczysty disco funk, Leń oparty na dość prostym rytmie, gitarach elektrycznych i dziecięcym skandowaniu, miał w sobie rockową drapieżność, a kameralne Psie smutki zaśpiewane manierycznie przez Edytę Geppert stanowiły uroczy pastisz uwodzicielskiej kabaretowej ballady[5].
Konwencja musicalu miękko wypełnia przestrzeń Akademii, pasuje do jej statusu alternatywnej szkoły. PRL-owska edukacja o przedwojennych fundamentach, z naciskiem kładzionym na porządek, kult pracy i szacunek do autorytetów, splata się tu z pomysłami na edukację rodem z Ery Wodnika: eksperymentalną, zindywidualizowaną, rozwijającą kreatywność i spontaniczność. Bajka kończy się zresztą tak, jak skończyły się rewolucje lat sześćdziesiątych – rozczarowaniem i dominacją silniejszego. Akademia chowa się pod ziemię, zapada w zimowy sen, czekając na lepsze czasy.
W filmie odbijają się także cyfrowe lęki (na etapie pierwszej części jeszcze subtelne, w kolejnych odsłonach przybierające coraz bardziej zantagonizowaną twarz). Wartości i estetyka minionej epoki stawiane są w romantycznym świetle, natomiast technologia zostaje zespolona z wrogim Golarzem Filipem i jego następcami. I co z tego, że zdaniem Kleksa elektroniczne nowinki to wyłącznie zależne od ludzkich intencji narzędzia – wrażenie sztucznej, nienaturalnej obecności w organicznym świecie fantazji pozostaje silne. Głowy wilków, dla wielu pierwsza filmowa trauma, mają formę ciosanych, żelaznych masek, a z ich pysków, zamiast odgłosów wycia, wydobywa się przenikliwy, mechaniczny jazgot.
Przeraża nieuchronność wilczej zemsty, jak i nieuchronność rozpadu Akademii. Gorycz łagodzą słowa mądrego profesora, dla którego natura bajek jest powtarzalna niczym zataczający koło cykl przyrody; opowieści się odrodzą, może nie w tej, ale w innej, równie wspaniałej formie. Z okna szkoły widać wodę – zapowiedź morskich podróży Pana Kleksa.
Z pamiętnika młodego żeglarza
W drugiej części serii Pan Kleks zostaje wezwany, by zażegnać kryzys w odległej Bajdocji. Alojzy Bąbel, wychowanek golarza Filipa, na rozkaz Wielkiego Elektronika niszczy cały zapas atramentu. Doroczny Festiwal Bajek staje więc pod znakiem zapytania. Profesor nie zwleka i wraz z grupą śmiałków czym prędzej wyrusza w morskie wojaże w poszukiwaniu unikatowego płynu. Cała historia ponownie rozgrywa się w sferze fantazji – baśni opowiadanej choremu chłopcu przez Pana Kleksa.
Podróżom Pana Kleksa (1985) daleko do subtelności cudacznego poprzednika – tym razem nacisk kładzie się na niesforną, slapstickową przygodę, mnogość lokacji i ogólną bombastyczność. Wciąż jednak zachowało się tu kilka prowokujących nostalgię scen, jak wtedy, gdy wiatr wypełnia żagle, a okręt „Apolinary Baj” rześko sunie ku nowej przygodzie. Co ważniejsze, jest to część, w której Pan Kleks nosi dżinsowy frak (powtórzmy – dżinsowy frak). Konsternację może też wywołać natłok kiczowatej scenografii, w szczególności nędzne maskotki bajkowych maszkar, które, jak pisze Michał Piepiórka, ostateczną formę osiągną w następnym filmie:
Po latach […] sztuczność fantastycznych postaci, przypominających upiorne sportowe maskotki, posiadła posmak niezamierzonego kampu i dobrze koresponduje z wpisaną w prawa gatunku umowność musicalu. Szczególnie groteskowo, ale wyjątkowo fotogenicznie, wypadają stroje strachów z Lasu Przygodowego z „Pana Kleksa w kosmosie”. Wydają się być wynikiem pracy niezmiernie wybujałej i mrocznej wyobraźni, która niestety nie trafiła na dobrego krawca[6].
Ostatecznie film, choć jego twórca chyba nie wierzy w inteligencję młodych widzów i widzek, ma sporo zgrzebnego uroku, który zapewniają liczne przygody oraz kalejdoskopowa mnogość odwiedzanych przez podróżników światów. Po pierwszym szoku patrzy się na niego łagodniej.
Pan Kleks odkrywa kolejne karty, tym samym udowadniając, że jest osobistością, która wciąż potrafi zaskoczyć. Jego namagnesowana, stercząca broda (którą w książce bohater darzy wielką miłością, nawet całuje ją w podzięce) służy mu jako busola; jeszcze większym zaskoczeniem okazuje się czarny pas w karate. Stary profesor ujawniający się jako rasowy rębajło to niespodziewana, dość dziwaczna scena. Przypomnijmy jednak, że film powstawał w latach boomu na kino dalekowschodnich sztuk walki, którym w tym czasie ogarnięta była Polska. Krzysztof Gradowski, Piotr Fronczewski oraz stojący za muzyczną warstwą Kleksa Andrzej Korzyński odpowiadali także za postać Franka Kimono – Fronczewski jako wykonawca, a Korzyński jako pomysłodawca i tekściarz wespół z Gradowskim. Zdjęcia do Podróży… rozpoczęły się u szczytu popularności projektu, rok po wydaniu pierwszej EP-ki[7].
Podczas gdy w Akademii… dziwność bezpretensjonalnie wynikała ze specyfiki świata, Podróże… wywołują raczej niedowierzanie. Wybitny potencjał kultowy ma (łatwa do obśmiania) scena, w której tęczowy pojazd latający Kleksa ostrzeliwuje wrogów tekturowym makaronem. Wielki Elektronik odpowiada na atak wrzątkiem, ale mączna broń naszej sympatycznej drużyny i z tym daje sobie radę.
Niech żyją nowe wynalazki
Pan Kleks w kosmosie (1988) już bez oporów straszy nowoczesnością. Część trzecią otwiera intro animowanego układu scalonego, sklejone z piosenką opalonego, posiwiałego Kleksa – rozgoryczonego, ale wciąż pełnego energii. Wielki profesor mieszka w dżungli, pośród szkaradnych stworów; swoje rozpoznawcze fraki i kamizelki zamienił na strój zszyty z liści, barwnych sznurków, kawałków tkanin. Odizolowany od reszty świata, pogrąża się w nostalgii za dawnymi czasami, a Ostatni Rezerwat Przyrody, w którym bohater znajduje schronienie, tylko przypomina mu o odchodzących w zapomnienie tradycjach. Z pozoru to ostoja dzikości, jednak nawet tu przenika technologia – choćby w postaci sprzęgniętego z drzewem telewizora, na którym Melo-Śmiacz, pluszowy towarzysz przyszłej misji ratunkowej, ogląda wiadomości.
Następuje przeskok do szarej rzeczywistości – żuk daje gazu wzdłuż matowych blokowisk, a Emilian Kamiński i Bohdan Smoleń grają, jakby występowali u Barei. To jednak tylko chwila, bo za moment, starym zwyczajem, przenosimy się do świata opowieści. Wielki Elektronik, tymczasowo osiadły na planecie Mango, za pomocą nowego wynalazku porywa ziemską uczennicę Agnieszkę. Z pomocą przychodzą jej koledzy i koleżanki z klasy, a w akcję ratunkową angażuje się także Pan Kleks wraz z komandorem Maksem Bensonem, ojcem jednego z chłopców. Technologia jest tu posunięta w swojej obcości i bezduszności, tak drastycznej, że aż wydrwionej (dość wspomnieć Kudłacza, dyrektora szkoły przyszłości z obsesją na punkcie rygoru). Aby nadążyć za gorączkami swoich czasów, w trzeciej części rolę bajarza-narratora przejmuje komputer Lucas.
Z każdą kolejną odsłoną filmy o Panu Kleksie wydają się coraz bardziej odklejone od powszechnie uwielbianej pierwszej części. W tej transformacji wszystko się jednak spina. Karykaturalnie wyolbrzymiono od zawsze obecne cechy i motywy – obawę przed galopującą technologią, przywiązanie do przygody, nadmiarowość świata i wątków, ździebko boomerskiej nostalgii. Podróże… podążają zresztą dość dokładnie za książką Brzechwy (wydaną piętnaście lat po części pierwszej), a sam Kleks zasadniczo zachowuje się w zgodzie z przemianą, jakiej doświadcza w powieściach. W Akademii… poznajemy go jako sympatycznego, ekstrawaganckiego, pełnego wewnętrznego spokoju mędrca; w Podróżach… i Panu Kleksie… częściej pozwala sobie na sarkazm czy surowość (jak w scenie, gdy wykłóca się przy kasie o loty w kosmos), a nawet złośliwości. Z drugiej strony, jedna z bardziej przejmujących, brutalnych scen pierwszej części, zarówno w książce, jak i w filmie, to ta przedstawiająca pana Kleksa, który stanowczo i bez zastanowienia unicestwia destrukcyjnego chłopca-lalkę.
Ostatecznie sytuację w Panu Kleksie w Kosmosie ratują dzieci. W obliczu tego profesor musi uznać osiągnięcia najnowszej techniki, a nawet pokajać się, że „pierwsze prawo w świecie baśni, to nie pouczać i nie nudzić”. Przekazanie pałeczki nowemu, skomputeryzowanemu pokoleniu jest uzasadnionym zwrotem i ładnym domknięciem tej konsekwentnie demonizującej nowoczesność serii. Pan Kleks, choć portretowany jako mędrzec i geniusz, na przestrzeni filmów zdaje się przechodzić przemianę – uczy się doceniać technologię.
Mimo wszystko chyba szkoda, że na tym etapie Gradowski zdecydował się zignorować fabułę książkowego Tryumfu Pana Kleksa. Pan Kleks w Kosmosie to dotychczas najbardziej infantylna z filmowych odsłon dziejów ikonicznego profesora. Tymczasem po topornych Podróżach… Brzechwa wyrównał poziom i ponownie dał się rozpędzić wyobraźni. Bohaterem Tryumfu… jest dorosły Adaś Niezgódka, którego ojciec po schultzowsku zmienia się w ptaka i wylatuje przez okno. Pan Kleks udaje się w poszukiwanie rodziców byłego ucznia, a wraz z nim podąża szereg urzekających postaci – jak poczciwy dozorca Weronik (z imieniem przybranym po zmarłej żonie) czy pan Lewkonik i jego kwiatowe córki. „Ornitologiczność” urasta właściwie na motyw przewodni; Niezgódka jest specjalistą od ptasiej mowy, podczas pobytu w Alamakocie zaprzyjaźnia się z kolibrem Tri-Tri, a finałowe królewskie zaślubiny przypadają na Dzień Święta Królewskiego Koguta. Czyta się to jak sen Maksa Ernsta.
Ostatnia wyprawa
O animowanym Tryumfie Pana Kleksa (2001) pisze się rzadko. Zapomniany, zrealizowany w trzynastoletnim odstępie, stoi jakby poza trylogią. Po kiepsko ocenianym Panu Kleksie w Kosmosie Gradowski, autor kilku animacji, wraca do literackiego źródła, by raz jeszcze opowiedzieć o jednej z podróży profesora Ambrożego. To, jak się wydaje, produkcja skierowana do najmłodszych dzieci, krzykliwa i zbanalizowana. Zmiana formy umożliwiła jednak wcielenie w życie tych elementów z książkowej Akademii…, które trudno byłoby zrealizować w filmie aktorskim, takich jak ruchome chodniki czy zmieniające się w rower binokle Pana Kleksa.
Animacja, choć chaotyczna i oparta na prostej, nieciekawej kresce, w najlepszych momentach jest przyjemnie psychodeliczna – zwłaszcza w wizji Kleksa reklamującego pospolite produkty codziennego użytku, podkreślającej (wątły, ale obecny) antykomercyjny wydźwięk filmu. Pojawiają się tu baśniowo rozświetlone, miękkie tła, abstrakcyjne, futurystyczne scenerie i nostalgiczne, wijące się miasta. Zmieniają się też style animacji, od tej najprostszej, z siermiężnymi gradientami w tle, do nieco dokładniejszej, czy przynajmniej – bardziej świadomej. Nie zmienia to faktu, że, biorąc pod uwagę rok powstania, produkcja i tak wygląda dość retro. Jeszcze słabiej wypadają oszczędne aktorskie wstawki z Jarosławem Jakimowiczem w roli niedocenianego ilustratora, który, szukając inspiracji do kolejnego zlecenia, zatapia się w przygodach ulubionego bohatera z dzieciństwa. Sam pomysł nie jest dla serii niczym nowym (poprzednie filmy stosowały identyczną formułę narratora-kreatora światów), ale, potraktowany niskim budżetem i jakby po macoszemu, spełnia swoją funkcję tylko na papierze.
Choć w trzeciej części serii Brzechwa stara się odtworzyć swój stary styl, książkowa wersja Tryumfu… i tak mocno różni się od kameralnej Akademii. Pan Kleks niekonsekwentnie zmienia charakter, przygody bohaterów są mniej zwarte, mniej osobliwe, a coraz bardziej bez polotu; nawet nazwy tajemniczych miejsc nie brzmią tak wdzięcznie. Obie książki, Podróże… i Tryumf…, pozostają przy tym dość narwane, nakierowane na przygodę. Gradowski idzie tą samą drogą, w jego próbach oddania charakteru powieści brakuje jednak oddechu, czegoś, co mogłoby przetknąć monotonną akcję, przytrzymać w miejscu, olśnić. Więcej się tu mówi, niż pokazuje.
Po blisko czterdziestu latach wizje Gradowskiego zdążyły obrosnąć grubą warstwą nostalgii. Łatwo się z nich śmiać, punktować archaizmy i zadawać kuksańce. Barwne, nakręcone z rozmachem, który nie zawsze nadążał za ambicjami, ale przede wszystkim – z indywidualizmem i wieloletnim oddaniem. To filmy stworzone z miłości do książek Brzechwy, jego osobliwej i nieposkromionej wyobraźni. Filmy, które do dziś zachowały działanie euforyzujące.
[1] Zaryzykowałabym stwierdzenie, że z dzisiejszej perspektywy Pan Kleks jest podwójnie duchologiczny – już w roku powstania niósł spory duchologiczny potencjał, choć nikt wtedy jeszcze o tym nie wiedział; w końcu powyższe określenie funkcjonuje w naszej świadomości dopiero od niedawna.
[2] Radosław Pisula, „Suszyć, skruszyć, zmielić, zważyć”. Kino gatunków a filmy z Panem Kleksem, „Panoptikum”, (15), s. 94-109.
[3] Michał Piepiórka, W akademii Pana Kleksa, „Bliżej Ekranu”.
[4] Odpowiadał za nie zespół kostiumografek: Danuta Hałatek, Agnieszka Domaniecka, Ewa Podsiadła, Krystyna Świerz oraz kostiumograf Michał Bończyk.
[5] Piotr Szwed, Na planecie o nazwie Fantazja, „Czas Kultury” (3/2021).
[6] Michał Piepiórka, dz. cyt.
[7] https://pl.wikipedia.org/wiki/Franek_Kimono#Dyskografia
O autorce:
Miłośniczka kina gatunkowego, queeru i filmowej pulpy. Pisze i ilustruje.