Na słoneczną hiszpańską wyspę przybywa małżeństwo, szukające odpoczynku z dala od turystycznego zgiełku. Poznając coraz bliżej nietypowych mieszkańców okolicy, przekonają się, że to, co wcześniej świadczyło na korzyść opuszczonego miejsca, z czasem przypieczętuje ich tragiczny los.
Motyw dziecięcości chętnie sprzęga się z prawidłami kina grozy. Diabolicznych małoletnich znajdujemy już w realizacjach z drugiej połowy lat pięćdziesiątych, ery w której wciąż obowiązywał Kodeks Haysa, tłamszący obrazową przemoc i szokujące rozwiązania fabularne, a za takie można uznać chociażby utożsamianie źródła zła z perspektywą dziecka. Wyjątkowo śmiały The Bad Seed (1956, M. LeRoy) czerpał ze społecznego klimatu ówczesnych czasów, jednocześnie otwierając widzów na nowe doznania, kojarzące się już z dekadą rozluźnienia szwów moralności filmowej. Wszystko w historii o doskonałej pani domu, czuwającej nad domowym ogniskiem, która odkrywa, że jej małoletnia córka – wcielenie niewinności, a zarazem wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek dziewczynka – jest zimnokrwistą morderczynią. Psychologiczny pojedynek między matką na skraju obłędu, podającą w wątpliwość swoje rodzicielskie predyspozycje, a chłodną blondynką w kucykach i nastroszonej sukience, przebiega na pograniczu wysubtelnionego, teatralnego dramatu i pierwszorzędnego thrillera. Film LeRoya unieśmiertelnił szczególnie ten drugi sznyt gatunkowy, reprezentowany w gęstych scenach rozmów o mordercach i Freudzie. Do dziś pozostając jednym z najbardziej frapujących i najlepiej trafiających pod skórę przedstawień morderczego dziecka.
Przełomowość filmu skusiła kolejnych twórców do rozkładania na czynniki pierwsze zależności zachodzących między dziecięcością a zbrodnią. W kolejnych dekadach kontekst złowieszczych nieletnich chętnie łączono z lękami i przemianami, sklejonymi z kulturą ówczesnego społeczeństwa. Kosmiczne niepokoje [Wioska Przeklętych (1960, W. Rilla)], żywotność zainteresowania satanizmem [Dziecko Rosemary (1968, R. Polański)] czy też gwałtownie szybująca liczba rozwodów, przyczyniająca się do dekonstrukcji klasycznego modelu rodziny [Egzorcysta (1973, W. Friedkin)]. Dzieci pozostawały uzależnione od nie zawsze trafnych decyzji dorosłych i świata, na który nie miały wpływu, co ostatecznie ukształtowało w nich pierwiastek gwałtownego sprzeciwu. Bunt i agresja zostały ukierunkowane w rzeczywistość dorosłych, wyłamujących świat dzieci z ram. Mimo kulturowego umocowania, reprezentacja nieletnich w horrorze z czasem zaczęła cierpieć z powodu swej gatunkowej umowności i sprowadzania do fabularnego wytrychu. Klucza, który ostatecznie nie oferował wiele ponad oparty na atawistycznych reakcjach, szybko ulatniający się dreszczyk emocji.
Okupujący kina w tym samym roku, co sztandarowy dla nurtu Omen (1976, R. Donner), film Narcisa Ibáñeza Serradora na szczęście wyraźnie kontestuje oczekiwania i oczywiste tropy kojarzone z horrorem dziecięcym. Twórca wychodzi poza proste narracyjne skojarzenia już na samym początku, gdy w ramy fabularnej opowieści wplata dokumentalne relacje z konfliktów zbrojnych, których największymi ofiarami nazywa się właśnie dzieci. Holocaust, starcia w Wietnamie, wojny domowe w krajach afrykańskich, prowadzące do klęski głodu – służą jako dwojaka symbolika, nie tylko tragizmu najmłodszych, ale i szerzej, szaleństwa świata, który odchodzi od prostych skojarzeń z bezpieczeństwem. Nastrój rozczarowania rzeczywistością wyraźnie utrzymuje się w filmie, mimo jego wakacyjnej atmosfery. Kumulująca na naszych oczach fiesta rozsadza energią, chociaż pozostawia przy tym również z uczuciem trwogi (szczególnie, gdy niepokojąco agresywna dziecięca walka z piniatą zostaje przez Serradora powtórzona niedługo później, w jeszcze bardziej makabrycznej oprawie). Anormalna i niepewna rzeczywistość towarzyszy bohaterom również poprzez wiadomości telewizyjne czy artykuły prasowe. Przekazy medialne stale przywołują tragizm świata, który może i wybija z uczucia spokoju, ale długo pozostaje w sferze abstrakcji. Trup, znaleziony na brzegu okupowanej przez turystów plaży, uosabia to nieokreślone zło, które wydarza się zawsze gdzieś obok. Poznawanie nasączonego konfliktami i śmiercią świata z perspektywy, m.in. ciężarnej bohaterki wzmacnia pytanie wpisane w chwytliwy tytuł. Dzięki tonacji potencjalnych odpowiedzi, sam film sprawnie unika eksploatacyjnej kolorystyki, którą z rozpędu chciałoby się mu przypisać.
Tym samym moralne rozważania, jakie proponuje reżyser, oraz makabryczny potencjał opowieści o dzieciach-zbrodniarzach, nie skierowały jej ku mnożeniu przemocowych sytuacji i gorefestu. Wyspa, na którą przybywają główni bohaterowie, rozpływa się w słońcu i obietnicach wypoczynku poza utartymi szlakami. Dobicie do brzegu funkcjonuje jako punkt przejścia, odkrywający prawdziwe oblicze idyllicznego miejsca, a zarazem moment pieczętujący los małżeństwa, w życiu którego zostaje zachwiane poczucie bliskości.
Para przemierzając puste uliczki i miejskie place, obserwuje jakby z nagła porzucone atrybuty cywilizacji, od naczyń, po maszynę do lodów, wypluwającą z siebie jedynie wodnistą maź. Staroświecki telefon co chwilę gwałtownie przecina martwą ciszę, niosąc ze sobą niewiadomą (rozmówca po drugiej stronie nie jest w stanie sprawnie komunikować się z powodu bariery językowej). Wyspa wzbudza niepokój zarówno w mężczyźnie, który znał ją z wcześniejszych wycieczek, jak i w kobiecie, w której historię wpisano dodatkowo lęk o własne dziecko, rzutujący na jej odbiór młodych agresorów.
Wygrana na niejednoznaczności i pozakadrowej grozie opowieść o dzieciach, które przejmują władzę nad swoim niewielkim, wyspiarskim, otoczeniem, przywodzi na myśl sugestywny klimat opowieści o zombie, pożenionej ze światem Władcy much. Apokaliptyczność porzuconego świata, wyraźna hierarchiczność małej społeczności, spychają dorosłych bohaterów do roli ofiar pozbawionych zwyczajowej sprawczości. Utrata kontroli w obliczu małoletnich oprawców kształtuje ich doświadczenia poznawcze. Z kolei pytanie postawione w tytule zawisa w powietrzu, prowokując niejednorodne emocjonalnie sytuacje, stawiające na szali ocalenie życia z ocaleniem poczucia moralności. Mimo że, jak miał twierdzić Zygmunt Freud, „Dzieci nie są złośliwe. Dzieci są złe”, hiszpański twórca nie daje się złapać w pułapkę oczywistych kreacji diabolicznej niewinności. Stawia na surową naturalność dzieci (które niewiele mówią, a głównie raczą dorosłych uśmiechami) i przypisaną im wdzięczną ciekawość. Początkowo przeraża głównie ich upiorny śmiech, któremu wtóruje systematycznie powtarzany muzyczny motyw, przywodzący na myśl kołysankę z Dziecka Rosemary. Pozbawione makabrycznych atrybutów wielu swoich poprzedników czy upiornej genezy (nie jest jasne skąd w dzieciach pojawiły się mordercze skłonności), młodzi bohaterowie wykorzystują sposób, w jaki dorośli postrzegają dzieci, przeciwko im samym. Kolejnych morderstw dokonują w niemal zabawowym anturażu, niezaczepiane przez nikogo; karmiąc się myślą, że mało kto zabiłby dziecko, sprawiają wrażenie żywiołu, siły, niezbywalnie przypisanej przeklętej wyspie. Zawieszenie przemocowej dosłowności paradoksalnie uwypukla intensywność wpływu dzieci na rzeczywistość. O ich zbrodniach dowiadujemy się głównie z opowieści nieznajomego mężczyzny – jedynego ocalałego z rzezi, a resztę dopowiada dobrze podkarmiona wyobraźnia. Im bliżej finału, tym bardziej zalewana krwią, chociaż Serradorr do samego końca trzyma swój film w ryzach suspensu, nie dając historii ponieść się gatunkowej naiwności i schematom.
Fabuła, oparta na motywach powieści Juana Josí Plansa (chociaż, jak twierdził reżyser, to książka powstała w oparciu o skrypt filmu), ostatecznie wygrywa nie tyle makabrą, co sączącą się traumą, psychologiczną zaczepnością nieswojo osiadającą na widzowskim postrzeganiu. Podskórna bliskość poruszanych kwestii pozwala zespolić się z perspektywą bohaterów, co rusz stawianych na granicy, osaczonych nie tylko przez dziecięcych agresorów, ale i urwiste brzegi porzuconej na morzu wyspy. Bohaterów często naiwnych w swoich wyborach, chociaż dzięki temu zaskakująco ludzkich i wiarygodnych, gdy postawieni zostają w obliczu tytułowej moralnej rozterki. Pytania, które na gruncie historii zdaje się prowadzić do zaskakująco wymownej wolty: czy możemy winić dzieci za stosowanie przemocy, skoro przykład, jaki dostały ze świata dorosłych, naszpikowany jest brutalnością?
Czy zabiłbyś dziecko? (1976), reż. Narciso Ibáñez Serrador
O autorce:
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa. Entuzjastka kampu, horrorów i kociego futra. Po godzinach marzy o wynalezieniu wehikułu czasu, który przeniósłby ją do obskurnych kin na nowojorskim Times Square z lat 70. Jej życiową misją jest zaszczepienie w widzach miłości do dziwności.